Opinie

Polityka Waszyngtonu zagrożeniem dla „wolnego” handlu?

Adam Gwiazda

Adam Gwiazda

Ekonomista i politolog, pracownik naukowy Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy. Autor publikował w polskiej prasie oraz w polskich i zagranicznych periodykach naukowych.

  • Opublikowano: 23 czerwca 2017, 17:00

  • 0
  • Powiększ tekst

W niektórych krajach przewagę zyskują w wielostronnych negocjacjach handlowych przesłanki polityczne nad korzyściami ekonomicznymi. Nie są więc uwzględnianie argumenty ekonomistów, a górę biorą różne uprzedzenia i obawy polityków, zainteresowanych nie tyle korzyściami, jakie można uzyskiwać z wolnego handlu, ile przede wszystkim utrzymaniem się jak najdłużej u władzy

Handel światowy wzrastał się od kryzysu finansowego w 2008 roku dwukrotnie szybciej niż gospodarka globalna. Wprawdzie tempo wzrostu tego handlu uległo w latach 2009-2015 bardzo znacznemu osłabieniu do zaledwie 1,3 proc. w skali rocznej (dla porównania w latach 1949-2008 tempo to wynosiło aż 10 proc.rocznie), to jednak trudno dopatrywać się w tym osiągnięcia szczytowego już poziomu dla handlu towarami i usługami. Ten ostatni handel rzeczywiście rozwija się coraz wolniej, ale za to bardzo dynamicznie wzrastają „obroty” różnego rodzaju danymi (w formie digitalnych przepływów) i know-how.

Podstawowym argumentem ekonomistów przemawiającym za wolnym od interwencji państw handlem jest sformułowana na początku XIX wieku przez angielskiego ekonomistę Davida Ricardo teoria kosztów komparatywnych. W świetle tej teorii wzrost handlu międzynarodowego jest korzystny dla wszystkich stron. Są jednak wygrani, którzy tworzą nowe specjalizacje produkcji i dużo eksportują jak i przegrani. Minione dwa stulecia rozwoju handlu międzynarodowego potwierdziły ogólną prawidłowość, że państwom opłaca się specjalizować w tych obszarach, w których mają przewagę. To może być tania siła robocza, know-how, warunki klimatyczne lub ekonomia skali. Przewagę komparatywną można zbudować przy znacznym wsparciu ze strony państwa, np. koreański przemysł stoczniowy, który zniszczył polskie stocznie i potężne stocznie japońskie, powstał w latach 1970-tych w kraju, który wcześniej zajmował się niemal wyłącznie uprawą ryżu. Stało się tak, bo przewaga komparatywna zakłada swobodną i uczciwą konkurencję między uczestnikami rynku, brak sztucznych barier i swobodny przepływ technologii.

Do połowy lat 1990-tych, kiedy postępowała stopniowa liberalizacja handlu międzynarodowego i podpisana została pod auspicjami WTO Światowej Organizacji Handlu (WTO) globalna umowa handlowa, można było zaobserwować swoiste wycofywanie się państw z ograniczenia handlu towarami i nieco później także usługami poprzez znoszenie ceł i zmniejszanie różnych restrykcji pozataryfowych. Niestety w latach następnych negocjacje WTO były bezskuteczne. Kraje gospodarczo wysoko rozwinięte nie potrafiły porozumieć się w kwestii dalszej liberalizacji handlu międzynarodowego z krajami rozwijającymi się. Pewien przełom nastąpił dopiero po podpisaniu 7 grudnia 2013 roku tzw. pakietu z Bali. Negocjacje te zakończyły się sukcesem, bo przedstawiciele obu tych grup krajów postanowili nie zajmować się najbardziej drażliwymi kwestiami (własności intelektualnej czy handlu usługami) a skoncentrować się na sposobach ułatwienia wymiany towarowej.

Kraje zachodnie zgodziły się także by kraje rozwijające się mogły inwestować budżetowe pieniądze w rozwój sektora rolno-spożywczego, by zagwarantować sobie bezpieczeństwo żywnościowe ,ale już problem dotowania rolnictwa w bogatych krajach Zachodu ze szkodą dla biedniejszych został wtedy wstydliwie przemilczany. Do tego czasu kraje zachodnie chciały kosztem słabszych krajów rozwijających się rozszerzyć prawa do własności intelektualnej oraz mocnej chronić własne inwestycje. To nie miało nic wspólnego z korzystną dla wszystkich przewagą komparatywną, za to wiele z ochroną interesów wielkich korporacji. Pakiet z Bali podpisano, bo podczas rozmów skupiono się na ułatwieniach, jakie daje zniesienie barier handlowych, a nie na wzmacnianiu potęgi takich koncernów jak Monsanto lub Microsoft. Późniejsze negocjacje handlowe WTO w Hong-Kongu i Dausze nie doprowadziły do oczekiwanego, pełnego uwolnienia handlu od polityki państw narodowych. Nie tylko WTO, lecz także wszystkie inne organizacje międzynarodowe i instytucje w poszczególnych państwach, które sprzyjały rozwojowi handlu stały się w ostatnich latach coraz słabsze.

Obecna polityka administracji prezydenta Donalda Trumpa przyczyni się zapewne do dalszego osłabienia inicjatyw WTO, jak również do rezygnacji Stanów Zjednoczonych z niektórych, wielonarodowych porozumień w sprawie wolnego handlu. Tak się już stało z przypadku Partnerstwa Transpacyficznego, (TPP) a w odniesieniu do krajów Unii Europejskiej zablokowane zostały przez obecną administrację w Waszyngtonie trwające od kilku lat negocjacje w sprawie zawarcia w Unią Europejską Partnterstwa Transatlantyckiego (TIPP).

Tego rodzaju polityka może to oznaczać , miejmy nadzieję, że tylko czasowy, odwrót tego supermocarstwa od globalizacji, którą do niedawna Stany Zjednoczone najbardziej wspierały i powrót do polityki protekcjonizmu. Kwestionowanie korzyści wynikających z globalizacji jest do pewnego stopnia zjawiskiem naturalnym. Wiele bowiem danych statystycznych potwierdza, że klasa średnia krajów gospodarczo wysoko rozwiniętych na procesach globalizacyjnych straciła. Do niedawna wśród czołowych ekonomistów panowała niemal powszechna zgoda co do tego, że wolny handel i globalizacja są korzystne dla wszystkich stron. Jednak od paru lat pojawiają się coraz liczniejsze wątpliwości – nie co do samych korzyści brutto, ale co do ich dystrybucji między różne grupy społeczne. W badaniu w 2016 roku grupa ekonomistów z MIT i kilku innych amerykańskich uczelni oszacowała, że ze względu na konkurencję importu z Chin do USA zniknęły w tym drugim kraju ponad dwa miliony miejsc pracy. Jednak nie wszystkie miejsca pracy, jakie znikają w USA, przenoszone są bezpośrednio do Chin, a przynajmniej nie w takich rozmiarach, jak to sugerują niektórzy amerykańscy politycy i media. Według badań ekspertów z McKinsey Global Institute Stany Zjednoczone straciły w latach 2000-2010 ok. 700 tys. ogólnej liczby 6 milionów miejsc pracy w sektorze produkcji przemysłowej. Z tego tylko jedna trzecia została przeniesiona do Chin, głównie do przemysłu tekstylnego i elektronicznego. Pozostała część miejsc pracy została utracona w wyniku dużego spadku popytu na rynku amerykańskim, będącego efektem recesji gospodarczej z 2008 roku.

Spadek popytu, podobnie jak ucieczka miejsc pracy do Chin, nie były jednak jedynymi przyczynami zmniejszenia się w USA liczby miejsc pracy. Poważniejszą przyczyną była, jest i będzie postępująca czwarta rewolucja technologiczna i związana z tym procesem automatyzacja procesu produkcji i zastępowanie w wielu branżach pracy żywej robotami. W wyniku tych procesów na rynku pracy, nie tylko w USA, dojdzie w najbliższych latach do ogromnych zmian i nikt nie będzie mógł się czuć bezpiecznie, gdyż w ciągu najbliższych 20-30 lat połowa miejsc pracy może zostać przejęta przez roboty. Przejmą one już nie tylko większość prac manualnych, lecz dzięki rozwojowi nowych technologii będą w stanie wykonywać dużo trudniejsze zadania.

Współcześni politycy, nie tylko amerykańscy, zdają się jednak nie dostrzegać oczywistych zależności między „kurczeniem się” miejsc pracy i postępem technologicznym, jak również między zmniejszaniem się liczby głównie nisko płatnych miejsc pracy przy jednoczesnym pojawianiu się wysoko płatnych miejsc pracy w wielu krajach od Danii po Singapur wykorzystujących wolny handel i swobodny przepływ kapitałów dla podniesienia konkurencyjności swoich gospodarek.

Trudno jednoznacznie rozstrzygnąć kto ponosi większą czy mniejszą winę za ten brak zrozumienia korzyści wynikających z wolnego handlu. Z pewnością dużą winę za to ponoszą ekonomiści, politolodzy i przedstawiciele innych nauk społecznych, którym nie udało się w przekonywujący sposób wytłumaczyć niezbyt wykształconym politykom, dlaczego wolny handel służy zarówno Stanom Zjednoczonym jak i pozostałym krajom uczestniczącym w międzynarodowej wymianie towarów i usług. Pewną winę za ten stan rzeczy ponoszą także media, które wolą publikować alarmistyczne artykuły o rzekomo niczym nieograniczonej ekspansji eksportowej Chin, a bardzo rzadko publikują rzeczowe dane mówiące o tym, że miejsca pracy „znikają” także w Państwie Środka i przenoszone są już od dobrych kilku lat do innych krajów rozwijających się, gdzie koszty pracy są najniższe.

Jeśli więc administracja prezydenta Donalda Trumpa będzie prowadzić protekcjonistyczną politykę, w ramach której cła oraz bariery pozataryfowe staną się jednym z głównych instrumentów pomagających w wyrównywaniu szans Stanów Zjednoczonych w handlu międzynarodowym, to dojdzie do dalszego osłabienia i tak już niskiego tempa wzrostu handlu światowego. Administracja ta zamierza, jak się wydaje, ograniczyć napływ na rynek amerykański nie tylko tanich towarów z Chin i innych krajów rozwijających się, lecz także towarów wysoko przetworzonych, takich jak samochody i elektronika użytkowa z Japonii i Niemiec oraz z innych krajów. Wątpliwe jest jednak czy w ten sposób Stany Zjednoczone będą mogły szybko zniwelować ogromny deficyt w swoim bilansie handlowym z Chinami wynoszący 700 mld dol. a z Japonią 70 mld dol. (dane dla 2016 roku).Utrudniony dostęp do amerykańskiego rynku z pewnością negatywnie odbije się zarówno na dynamice jak i wartości światowego handlu towarami i usługami, jak również na całej gospodarce globalnej.

Powiązane tematy

Komentarze