Bolesny upadek GetBacku
Tygodnik „Sieci” opisuje historię upadku jednej z największych firm windykacyjnych w Polsce czyli GetBacku. Jeszcze rok temu spółka była uważana za przykład sukcesu – firma windykacyjna po zaledwie pięciu latach istnienia wchodzi na giełdę, a jej wartość sięga 1,8 mld zł. Dziś spółka jest praktycznie bankrutem, obsypanym do tego zawiadomieniami do prokuratury. Trudno orzec, ile z 2,4 mld zł, zebranych dzięki sprzedaży obligacji, jest nie do odzyskania - pisze Kajetan Kutnowski w tygodniku „Sieci” o głośnej ostatnio sprawie GetBacku.
Krótka historia „sukcesu”
Jak czytamy w tygodniku, GetBack powstał jako spółka z grupy Getin Banku, czyli instytucji należącej do jednego z najbogatszych Polaków – Leszka Czarneckiego. Powołanie firmy zajmującej się windykacją długów przez bank wydawało się naturalnym ruchem. Banki co roku odpisują bowiem tzw. złe długi, czyli niespłacalne kredyty. Potem zwykle są one sprzedawane firmom windykacyjnym, które starają się odzyskać część pieniędzy i na tym zarobić. Część banków uznała, że lepiej jest, kiedy zajmuje się tym ich własna firma windykacyjna, bo można na tym lepiej zarobić.I właśnie dlatego powstaje GetBack. Już dwa lata później Getin Bank sprzedaje GetBack za 270 mln zł. Nabywcą jest spółka należąca do Idea Banku, instytucji kontrolowanej przez… Leszka Czarneckiego.
Jak pisze autor, GetBack rozwija się bardzo dobrze, bo w roku 2016 jego wycena sięga już 825 mln zł. Taka wartość wynika z transakcji sprzedaży firmy windykacyjnej przeprowadzonej przez Idea Bank. Nabywcą – jak informuje się w komunikatach – jest konsorcjum funduszy venture capital oraz zarząd GetBacku. Później okazuje się, że głównym uczestnikiem konsorcjum jest Abris, firma zarządzająca funduszami venture capital. Są to fundusze podwyższonego ryzyka, na które pieniądze wpłacają zamożni inwestorzy albo instytucje finansowe. Takie fundusze kupują spółkę, dokonują restrukturyzacji albo dokładają środków i przyspieszają jej rozwój. Potem sprzedają spółkę z dużym zyskiem. Tym razem jednak fundusze nie zdecydowały się na jakiekolwiek zmiany w firmie – nie zmieniły m.in. zarządu. Uznały bowiem, że firma nadaje się do wprowadzenia na giełdę, i już w marcu 2017 r. pojawiły się informacje, iż GetBack wybiera się na warszawski parkiet. Do debiutu doszło w lipcu 2017 r.
Do obrotu giełdowego trafiły akcje za ok. 740 mln zł, ale po debiucie wartość GetBacku wyniosła już 1,84 mld zł. Spółka informowała o świetnych wynikach za III kw. 2017 r. zysk przekroczył 180 mln zł i był o niemal 50 proc. wyższy niż w III kwartale 2016 r. Spółka kupowała coraz więcej wierzytelności, co finansowała, sprzedając coraz więcej obligacji. I był to ostatni oficjalny komunikat GetBack o wynikach. Teraz są tylko szacunki, z których całkiem niedawno wynikało, że była mowa o stracie rzędu 1 mld zł, ostatnio ta kwota została podwyższona do 1,2 mld zł. Strata firmy to jedno, ale są jeszcze straty na obligacjach. Te były w rękach kilkudziesięciu instytucji oraz ok. 9 tys. osób fizycznych. Wszyscy oni mieli papiery o wartości 2,4–2,6 mld zł. Ile z tego odzyskają, nie wiadomo.
Firma niczym balon
Autor artykułu pisze w tygodniku „Sieci”, że już wiadomo, że spółka wchodząc na giełdę, przedstawiła nieprawidłowe dane. Jak pisze, nie ma bowiem możliwości, o czym mówią prawie wszyscy eksperci rynku kapitałowego, aby w ciągu jednego kwartału – ostatniego – popaść w tak gigantyczną stratę, wykazując wcześniej zysk rzędu prawie 200 mln zł.
Nie jest także możliwe, aby w rok bez żadnego dokapitalizowania oraz restrukturyzacji wartość spółki zwiększyła się z 850 mln zł do 1,8 mld zł. A skoro firma miała takie tendencje do „nadymania” zarówno wyników, jak i wyceny w ostatnim okresie, to można mieć wątpliwości także do wcześniejszych okresów. W końcu zwiększenie wartości GetBacku – ponadtrzykrotne w latach 2014–2016 – musi budzić sporo podejrzeń.
Przedstawiając historię powstania spółki tygodnik wskazuje na poważne kłopoty Getin Banku. Kiedy w 2012 r. powstawała firma windykacyjna, bank miał w portfelu dużo kredytów hipotecznych we frankach, a szwajcarska waluta była coraz droższa. Na rynku krążyły informacje, że bardzo szybko rośnie odsetek kredytów niespłacalnych, więc pojawiły się obawy o bankructwo banku należącego do Leszka Czarneckiego, któremu – również według rynkowych plotek – zaczęło brakować pieniędzy. Wtedy właśnie powstał pomysł wykorzystania pieniędzy klientów Getin Banku. Jak pisze autor artykułu, z niepotwierdzonych oficjalnie informacji wynika, że wtedy pojawił się właśnie GetBack, który kupował od Getin Banku złe długi, a robił to za pieniądze z obligacji sprzedawanych… klientom Getin Banku jako alternatywę depozytów. Oczywiście pieniądze zainwestowane w ten sposób klienci banku dostawali z powrotem wraz z zyskiem.
I chociaż operacja ta dawała bardzo dobre wyniki, to nie pomogła bankowi Czarneckiego. Frank szwajcarski nadal drożał, a potem nadszedł styczeń 2015 r. i tzw. czarny czwartek, kiedy to bank centralny Szwajcarii uwolnił kurs szwajcarskiej waluty, która gwałtownie zdrożała.
Jak czytamy w tygodniku, bank potrzebował pieniędzy i znalazł je dzięki sprzedaży GetBacku. Nabywcami byli m.in. Abris Capital oraz zarząd firmy windykacyjnej. Wartość transakcji była oszałamiająca. Nie da się wyjaśnić, dlaczego specjaliści od inwestowania w firmy, jakimi powinni być ludzie zarządzający funduszami venture capital, zdecydowali się zapłacić 825 mln zł za firmę, która jeszcze dwa lata wcześniej była warta trzykrotnie mniej. Najwyraźniej mieli sporo zaufania do ówczesnego prezesa Konrada Kąkolewskiego. Być może znaczenie miało także to, że Kąkolewski w latach 2003–2005 pracował w PZU, kierowanym przez Cezarego Stypułkowskiego, obecnego prezesa mBanku. W PZU, w latach 2002–2008, pracowała także Paulina Pietkiewicz, wcześniej związana z Eureko, a obecnie dyrektor operacyjny Abrisu i członkini rady nadzorczej (obecnie oddelegowana do zarządu). Do debiutu GetBack był dobrze przygotowany. Biegłym rewidentem spółki w czasie oferty publicznej była firma Deloitte Polska, doradcą prawnym był zaś Greenberg Traurig, renomowana na rynku kapitałowym kancelaria. W radzie nadzorczej GetBacku pojawiła się Alicja Kornasiewicz, wiceminister skarbu w rządzie Jerzego Buzka.
Autor artykułu przypomina, że Stowarzyszenie Stop Bankowemu Bezprawiu zwracało uwagę, że Deloitte zajmowało się i bilansem GetBacku (nie widząc żadnych problemów do połowy 2017 r.) i bilansem Getin Banku. Biegły rewident Deloitte Dariusz Szkaradek, który pod badaniem bilansu banku się podpisał, został potem członkiem zarządu Getin Banku. Tomasz Jóźwik z „Dziennika Gazety Prawnej” oszacował, że za wejście na giełdę spółka zapłaciła ponad 70 mln zł, czyli 10 proc. wartości środków zebranych z giełdy. Być może dlatego właśnie żaden z domów maklerskich zaangażowanych we wprowadzenie firmy na giełdę nie zauważył niczego złego, bo oznaczałoby to utratę dochodów liczonych w miliony złotych oraz sowitych premii. Jak napisał Jóźwik w swoim tekście – „GetBack kupił wszystkich”.
Były ostrzeżenia
Tygodnik zwraca uwagę, że pojawiały się ostrzeżenia. GetBack w ramach przygotowania do debiutu wynajął firmę ratingową Eurobarometr. Firma oceniła GetBack pozytywnie, ale zwróciła uwagę, że spółka jest bardzo uzależniona od finansowania z zewnątrz. Gdyby inwestorzy się wystraszyli, GetBack zostałby bez finansowania. Na dodatek nie mógłby liczyć na udziałowców, bo fundusze VC nie mają w zwyczaju wspierać podmiotów w kłopotach. Na rynku mówi się także o analityku jednego z domów maklerskich, który odmówił podpisania dokumentów, przez co jego firma nie dostała wynagrodzenia.
Ciekawym wątkiem, jaki porusza autor artykułu jest to, że GetBacku popadł w potężne kłopoty w tym samym roku, w którym znalazł się na giełdzie. Wydawałoby się, że skoro z emisji nowych akcji spółka dostała ok. 370 mln zł za akcje nowej emisji, to powinna wytrzymać przynajmniej pół roku. Jednak GetBack bardzo szybko wydał te pieniądze.
Jedno z zawiadomień do prokuratury – jak twierdzi „DGP” w tekście podpisanym przez Bartosza Godusławskiego – skierowane przez KNF dotyczy zakupu przez GetBack firmy windykacyjnej EGB. Otóż Altus TFI w roku 2015 kupił tę firmę, płacąc 4 zł za akcję, a w sierpniu 2017r. – czyli tuż po debiucie – sprzedał ją GetBackowi za 16 zł za akcję, łącznie za 200 mln zł. Zdaniem KNF wartość EGB była zawyżona, czyli doszło do wyprowadzenia pieniędzy z GetBacku. Warto dodać, że Altus TFI jest jedną z instytucji, które tworzyły fundusze windykacyjne zarządzane przez GetBack.
W tygodniku czytamy o różnych scenariuszach, które są rozpatrywane przy okazji znikających z firmy pieniędzy. Najczęściej zwraca się uwagę na rolę pośredników. GetBack, zachęcając do sprzedaży swoich obligacji płacił duże prowizje. Według jednej z wersji wśród pośredników były firmy należące do jednego z szefów GetBacku. Obligacje sprzedawane przez te podmioty miały opcję pozwalającą w dowolnym czasie zażądać wykupienia przez emitenta czyli najpierw sprzedawano obligacje klientom, biorąc wysoką prowizję. Następnie ci klienci żądali wykupu, a później spółka emitowała nowe obligacje, które za pośrednictwem tych samych podmiotów sprzedawała (płacąc prowizję), nowi nabywcy zaś mieli opcję żądania wcześniejszego wykupu, z czego korzystali. I, jak podkreśla autor artykułu, jest to jedna z wersji historii upadku GetBacku, krążąca na rynku.
Zemsta byłego prezesa
Tygodnik podkreśla, że w kilku mediach promowana jest teza, że GetBack to afera PiS, bo za obecnych rządów spółka weszła na giełdę i prawie zbankrutowała. „Gazeta Wyborcza” sugeruje wręcz, że do inwestycji ratującej GetBack miał namawiać Kornel Morawiecki, ojciec premiera. Tę atmosferę stara się także podgrzewać Konrad Kąkolewski. Wysłał on nawet list do Mateusza Morawieckiego, w którym straszył, że w razie nieudzielenia pomocy spółce jej upadek sprawi, że będzie ona postrzegana jako piramida finansowa PiS.
Autor artykułu zaznacza jednak, że działania Kąkolewskiego i ludzi z nim związanych mogą być zwykłą zemstą. Z informacji, do jakich dotarł tygodnik wynika, że jeszcze w ubiegłym roku KNF miała się zwrócić do audytora GetBacku z pytaniem, czy pewien jest danych, pod jakimi się podpisał. Być może to właśnie jest przyczyną braku raportu za 2017 r. Kolejnym elementem tej finansowej układanki jest fakt, że GetBack nieco ponad miesiąc temu w raporcie bieżącym ogłosił ni stąd, ni zowąd, że prowadzi rozmowy z Polskim Funduszem Rozwoju i PKO BP w sprawie dokapitalizowania spółki kwotą 250 mln zł. PFR i PKO BP natychmiast zaprzeczyły tej wiadomości, a do KNF wpłynęło zawiadomienie, że spółka podaje nieprawdziwe informacje. Dla Konrada Kąkolewskiego podpisanego pod raportem to gigantyczny problem, bo za podanie nieprawdziwych informacji grozi milionowa kara i kilka lat więzienia. Poza tym po dementi funduszu i banku prezes GetBacku stracił po prostu stanowisko.
Ponadto KNF skierowała do prokuratury zawiadomienia w sprawie fałszowania informacji zawartych w komunikatach giełdowych, w sprawie fałszowania danych finansowych (chodzi o wspomnianą już sprzedaż EGB). Zawiadomienia dotyczą także TFI, które tworzyły fundusze wierzytelności dla GetBacku i nie nadzorowały tego, co się dzieje z pieniędzmi ich klientów. Wiadomo także, że nad sprawą pracuje już specjalny zespół prokuratorski.
Jednak, jak podkreśla autor artykułu, zawiadomienia do prokuratury to pierwszy krok. Konieczne będzie skierowanie spraw do sądu i skuteczne skazanie osób odpowiedzialnych za sytuację GetBacku. W pracy nad prospektem emisyjnym GetBacku brało udział wiele podmiotów i osób, które swoimi podpisami i zaangażowaniem potwierdziły, że firma nadaje się do debiutu na warszawskim parkiecie. I te podmioty także powinny ponieść konsekwencje braku staranności.