Henri Malosse: Dominacja Niemiec oznacza rozpad UE
W Unii Europejskiej mamy dziś do czynienia z ekonomiczną, gospodarczą i polityczną dominacją Niemiec. I to jest praźródło napięć oraz sił odśrodkowych dezintegrujących Europę – twierdzi Henri Malosse, były przewodniczący Europejskiego Komitetu Ekonomiczno-Społecznego w rozmowie z Jerzym Bielewiczem na łamach „Gazety Bankowej”
Na początek chciałem zadać pytanie, na które pan z pewnością wielokrotnie odpowiadał: czy UE i strefa euro mają już za sobą kryzys 2008 r.?
Henri Malosse: Niestety nie zaszły znaczące zmiany. Kryzys roku 2008 nadal ciąży na finansach Unii Europejskiej i strefy euro. Ciągle zagrażają nam wirtualna ekonomia i rozbudowany rynek instrumentów pochodnych. Narastają nierównowagi i tworzą bańki spekulacyjne, skutkując dużą zmiennością na rynkach finansowych. Nie sfinalizowano, a tym samym nie wprowadzono w życie projektu unii bankowej, która miała być jednym ze sposobów terapii i ostatnią linią obrony przed przyszłymi kryzysami. Co więcej, naganne zachowania niektórych banków nie ustały, tworząc namacalne zagrożenia. Dochodzą do tego: efekt spowolnienia gospodarczego wiążący się z negocjacjami handlowymi między USA a Chinami, zwyżka cen ropy naftowej na skutek zapalnej sytuacji na Bliskim Wschodzie i w Iranie, a także wynik rozbieżnych polityk monetarnych w różnych regionach globu. Podsumowując, napięcia w międzynarodowych finansach, zamiast maleć, narastają, a kolejne państwa wypadają z międzynarodowej konkurencji. Przykłady można mnożyć: Wenezuela, Argentyna, Turcja, Rosja, Republika Południowej Afryki. Niepokoi też szybki wzrost kosztu pieniądza w ostatnich tygodniach.
W Unii Europejskiej mamy do czynienia z trzema konkurencyjnymi i do pewnego stopnia wykluczającymi się modelami: tym proponowanym przez prezydenta Francji Emmanuela Macrona, drugim autoryzowanym przez kanclerz Niemiec Angelę Merkel i trzecim – popularnym w naszej części Europy, pośród krajów Grupy Wyszehradzkiej, a może szerzej: państw Inicjatywy Trójmorza. Który z nich ma szansę realizacji?
Model, który najprawdopodobniej znajdzie zastosowanie i nada kształt wzajemnym relacjom między państwami UE, to ten przedstawiany przez Grupę Wyszehradzką. To oznacza, że UE powinna dążyć do uformowania i ustanowienia konfederacji suwerennych państw, które budują własne systemy prawne i kontrolują narodowe budżety. Przykładowo wprowadzenie wspólnej waluty nie może być warunkiem członkostwa w UE, gdyż taka narzucana z zewnątrz decyzja ogranicza w sposób bardzo znaczący i bezterminowo suwerenność oraz niezależność poszczególnych krajów członkowskich. Podobnie rzecz się ma, jeśli chodzi o rozwiązania kwestii napływu migrantów, które też powinny pozostać w kompetencji struktur krajowych. Z drugiej strony wspólny i niekrępowany rynek przynosi korzyści wszystkim stronom.
Model proponowany przez Grupę Wyszehradzką powinien jednak iść nieco dalej. Myślę tu o Inicjatywie Trójmorza. Wzmocnienie środkowej i wschodniej części Unii Europejskiej przyniesie korzyści całej Europie i będzie wypełnieniem założeń oraz wizji Wspólnoty leżących u jej zarania, a sformułowanych przez ojców założycieli: Alcide de Gasperiego, Roberta Schumana i Konrada Adenauera. Centralna i wschodnia Europa potrzebuje wzmocnienia oraz inwestycji, zwłaszcza w krajach Południa i na Bałkanach. Proszę sobie uzmysłowić, że Rumunię i Bułgarię łączą zaledwie dwa mosty przez Dunaj, a siatka połączeń kolejowych jest ta sama od z górą stu lat. Potencjał inwestycyjny jest zatem przeolbrzymi, przede wszystkim na osi północ – południe.
Prezydent Emmanuel Macron ze swym modelem zmian w UE jest w istocie rzeczy odizolowany i osamotniony. Można wręcz powiedzieć, że prezydent Francji zdaje się niemal jedynym wyznawcą własnego modelu UE, również pośród Francuzów. Scharakteryzowałbym jego koncepcję jako bardzo liberalną, której podstawą miałoby być daleko idące zrzeczenie się suwerenności państw przez rządy narodowe na rzecz biurokratów z Brukseli. Takiej propozycji nie można brać poważnie pod uwagę, gdyż urzędnicy UE nie byliby zdolni ani nie mają kompetencji oraz umocowania, by podejmować właściwe decyzje…
Model promowany przez kanclerz Angelę Merkel można by określić jako w pewnym sensie matriarchalny. Kanclerz Niemiec chciałaby się stać taką dobrą, opatrznościową matką całej Europy. By zachować powagę, trzeba jednak jasno powiedzieć: ten model zakłada europejską hegemonię Berlina. Tym samym nie znajdzie zastosowania w przyszłości, zwłaszcza po akcie poszerzenia Unii o nowych członków z Europy Środkowej.
Napięcia między krajami członkowskimi narastają z różnych względów: ekonomicznych, gospodarczych, historycznych i politycznych. Złym chłopcem Unii stały się ostatnio Włochy po przedstawieniu krajowego budżetu ze znacznym deficytem. Grecja zażądała reparacji wojennych od Niemiec. Wielka Brytania nie może się dogadać z Unią w kwestii brexitu. Jak doszło do sytuacji, że mamy do czynienia z jednoczesnym spiętrzeniem tak wielu zagrożeń i ryzyk?
Zacznijmy od tego, że partnerstwo między Francją a Niemcami to mit i najwyższa pora, by włożyć go już między bajki. Tak naprawdę inicjatywa dyplomatyczna pozostawała w gestii Francji do zjednoczenia Niemiec. Najpierw projekt Wspólnoty Węgla i Stali, podobnie jak idee instytucji europejskich, rodził się nad Sekwaną, raczej w Paryżu niż w Monachium. Choćby pomysł na Europejski Komitet Ekonomiczno-Społeczny, na którego czele stałem w latach 2013–2015, zrodził się przecież w gabinetach i salonach politycznych Paryża. Niemcy w owym czasie pozostawały wycofane i ograniczone ze względu na nieodległe doświadczenia II wojny światowej…
Prezydent Macron, ale nie tylko on pośród klasy politycznej we Francji, zmaga się, można tak powiedzieć, z obsesją wizji powrotu do „starych dobrych czasów”. Chciałby trwałej równowagi między Niemcami a Francją z czasów duetu Mitterrand – Kohl czy też nawet Schmidt – Giscard d’Estaing. Jednak po zjednoczeniu Niemiec, a tym bardziej od jakichś 10 lat, nie może być mowy o równowadze czy wspólnym niemiecko-francuskim silniku, który napędza projekt integracji europejskiej. Obecnie w Unii Europejskiej mamy do czynienia z ekonomiczną, gospodarczą i polityczną dominacją Niemiec. I to jest bardzo poważny problem, praźródło napięć oraz sił odśrodkowych dezintegrujących Europę, a często też sceny i porządki polityczne w poszczególnych krajach. Nawet w samych Niemczech.
To chyba najwłaściwszy moment, by zapytać o sojusz niemiecko-rosyjski w sektorze energetycznym, czego symbolem jest gazociąg Nord Stream 2. Niemcy i Rosja twierdzą, że to projekt czysto ekonomiczny, wyłącznie komercyjny. Całkowicie przeciwne zdanie mają Polska, kraje bałtyckie i Czechy, a więc państwa, które wciąż pamiętają podobną współpracę obu lokalnych mocarstw poprzedzającą wybuch II wojny światowej…
To oczywiście nie jest projekt komercyjny, bo koszt w niezbędnych nakładach finansowych jest astronomicznie wysoki. To projekt czysto polityczny, bo dotyczy strategicznego rynku i sektora nośników energii. Ten projekt zagraża UE jako związkowi suwerennych państw, konstytuując hegemonię Niemiec nad krajami regionu. Więcej: zdaje się szczególnie groźny dla Ukrainy, którą oszukano, mamiąc wizją wstąpienia do Unii. Gdy zostanie zrealizowany, Ukraina siłą rzeczy i faktów dokonanych z dużym prawdopodobieństwem wróci do strefy wpływów Rosji, przed czym tak usilnie stara się dziś bronić. Potrzebujemy w UE systemu, który zapewni poszanowanie woli i interesów także małych państw, jak kraje bałtyckie. Jeśli ten model przegra, to pozostanie dominacja Niemiec i… Rosji.
Czy taki rozwój wydarzeń leży w interesie Francji?
Absolutnie nie, ale Francja zasłania oczy i udaje, że nie widzi oczywistego niebezpieczeństwa. W moim kraju dominuje przekonanie, że nie można podważać roli Niemiec w Europie ze względu na ich siłę ekonomiczną. Zapanowała niepodzielnie poprawność polityczna, że o naszym sąsiedzie nie wypada ani nie można mówić źle, a tym bardziej stwarzać jakichkolwiek problemów niemieckim przyjaciołom.
Na ostatniej sesji plenarnej ONZ prezydent Donald Trump wygłosił przemówienie o sytuacji międzynarodowej, w którym kilkakrotnie chwalił Polskę. Jednocześnie ganił przy tym Niemcy, m.in. za niskie nakłady na obronność i współpracę energetyczną z Rosją. Bezpośrednio po prezydencie Trumpie zabrał głos prezydent Emmanuel Macron i jego przemowę powszechnie odebrano jako kontrę do stanowiska USA. Jak tłumaczyć tak jaskrawe i silne napięcie na linii Paryż – Waszyngton?
To nie są czasy zimnej wojny ani generała de Gaulle’a. Żyjemy w o wiele bardziej skomplikowanym i niebezpiecznym świecie. Zabrakło takiej refleksji u prezydenta Macrona. Z jednej strony zmagamy się z falą migrantów, zagraża nam – w mniejszym stopniu Polsce – radykalny islamizm. Na ulicach Paryża, Londynu i Berlina giną ludzie. Z drugiej strony rodzi się potęga Chin, które elementy i mechanizmy kapitalizmu wykorzystały do utrwalenia systemu komunistycznej dyktatury. Czy Chiny ingerują w procesy i procedury polityczne w USA? Ależ oczywiście tak! Podobnie w UE, czego sam doświadczyłem po spotkaniu z Dalajlamą, kiedy próbowano podważać moją pozycję w organizacji, której przewodziłem w owym czasie. Chiński instytut znajduje się dziś w Brukseli w sąsiedztwie budynku Parlamentu Europejskiego. Unijni urzędnicy i politycy zapraszani na różne spotkania, konferencje i wydarzenia kulturalne siłą rzeczy poddają się powolnej indoktrynacji. A Rosja? Od 2014 r. jestem na liście osób niepożądanych w tym kraju, podobnie jak miało to miejsce w czasie stanu wojennego w Polsce po 1981 r. Przemówienie Macrona było idealistyczne, górnolotne i oderwane od rzeczywistości, a odwołania do zagadnień ekologicznych zupełnie nieadekwatne do realnych zagrożeń. Prezydent Trump przemawiał ze swadą, rzeczowo opisując świat, jaki jest. W słowach Macrona zaś pobrzmiewała nuta idealizmu lat 60.
„UE znajduje się w stanie wojny sama z sobą” – stwierdził ostatnio George Friedman z amerykańskiego think tanku Stratfor i trafił na podatny grunt w Polsce. Chodzi o Fundację Otwarty Dialog i Ludmiłę Kozłowską, która mimo zakazu wjazdu do strefy Schengen odbywa właśnie europejskie tournée, oczerniając Polskę na międzynarodowym forum od Bundestagu w Berlinie przez Parlament Europejski w Brukseli po Izbę Gmin w Londynie. Ta fundacja wsławiła się w naszym kraju, publikując swoisty manifest rewolucyjny wzywający do obywatelskiego nieposłuszeństwa i majdanu w Warszawie. Ślady finansowania prowadzą do Rosji, sektora przemysłu zbrojeniowego i „siłowników” z otoczenia Władimira Putina. Czy Friedman ma rację i Polska została wystawiona na atak hybrydowy ze strony Rosji oraz… kilku państw członkowskich Unii?
Znam sytuację związaną z Fundacją Otwarty Dialog opisaną podczas międzynarodowej konferencji, w której wziąłem niedawno udział. Wydaje mi się, że to zwykła złośliwość wobec Polski ze strony kół liberalnych, nawet kosztem ryzyka, jakie podjęły, zadając się z potencjalnymi agentami wpływu i grupami reprezentującymi interesy Rosji Putina. Czy w rodzinie taka sytuacja mogłaby mieć miejsce? Nie. Kiedy obcy atakuje członka rodziny, jego bliscy stają murem w obronie, przeciw intruzowi. W przypadku Węgier i Polski mechanizm solidaryzmu w unijnej rodzinie nie działa. Patologiczni rodzice starają się ukarać swoje dzieci czy młodszych braci bez względu na koszty! Przecież Polska przyjęła 1,5 mln imigrantów z Ukrainy. Na ulicach Warszawy widzę Hindusów, Filipińczyków, Wietnamczyków i wiele, wiele innych nacji. Nie sposób więc mówić, że Polska jest krajem ksenofobicznym czy rasistowskim. Przeciwnie, ja znam Polskę jako kraj wielce gościnny, otwarty na przybyszów z zagranicy. I dlatego, jak i z wszystkich wcześniej przytoczonych względów, musimy zmienić Unię Europejską.
Niech to będzie konkluzja naszej rozmowy. Dziękuję.
Rozmawiał Jerzy Bielewicz
Więcej informacji i komentarzy o światowej i polskiej gospodarce i sektorze finansowym znajdziesz w bieżącym wydaniu „Gazety Bankowej” - do kupienia w kioskach i salonach prasowych
„Gazeta Bankowa” dostępna jest także jako e-wydanie, także na iOS i Android – szczegóły na http://www.gb.pl/e-wydanie-gb.html