Przed super-wtorkiem: USA czekają na nowego prezydenta
Prezydenci USA dzielą się tylko na dwie kategorie - wybitnych albo lubianych.
Wybitni zmieniają bieg dziejów - wpływają nie tylko na historię USA, ale i na sytuację całego globu. Wielokrotnie są przy tym krytykowani lub wręcz nienawidzeni. Nie przez ogół opinii publicznej, broń Boże, ale przez jej bez wątpienia najbardziej jaskrawą, krzykliwą część. Tak było z prezydentem Ronaldem Reaganem - człowiekiem, który był jednym z architektów upadku Bloku Wschodniego (i przy okazji przyjacielem Jana Pawła II-go), tak było z Woodrow Wilsonem, tak było też z bohaterem II wojny światowej Dwightem Eisenhowerem.
Z kolei prezydenci lubiani to ci, którzy może i wpłynęli na losy świata, ale niekoniecznie w pozytywnym sensie. Mimo to, dzięki uwielbieniu środowisk liberalnych w USA, są oni traktowani niemal jak świeccy święci. Tak jest w przypadku obecnego prezydenta USA Baracka Obamy, tak było w przypadku Jimmy'ego Cartera (prezydenta, którego eko-fanaberie poważnie uszczupliły federalny budżet), tak jest wreszcie z Franklinem Delano Rooseveltem - człowiekiem, którego, gdyby wciąż żył, należałoby postawić przed jakimś międzynarodowym trybunałem do spraw historycznych zbrodni - to nie kto inny jak Roosevelt przecież "napompował" ZSRR i "Wujka Joe" Stalina, dzieląc glob na wrogie sobie połówki i skazując na śmierć miliony istnień, które pochłoną z czasem zbrodnie komunizmu, czerwone przewroty w różnych częściach globu, wreszcie - gorące wojny będące odpryskami tej wielkiej, Zimnej.
Nie można niestety być prezydentem USA zarówno wybitnym, jak i uwielbianym. Ot, taka dziwaczna, historyczna prawidłowość. Sukces, jak widać, kosztuje.
Warto zastanowić się, jaki wybór będą mieli Amerykanie po super-wtorku. Wydaje się jednak, że starcie Trump-Clinton jest przesądzone. Owszem - Marco Rubio późno, zbyt późno na swoje nieszczęście znalazł swój "wizerunek" - nie bojowego, młodego wojownika, lecz spokojnego profesjonalisty, punktującego absurdy obietnic Donalda Trumpa. Co więcej - w trakcie ostatniej debaty udało mu się strącić z siebie łatę kandydata establishmentu. Za późno.
Z kolei po stronie Demokratów sprawa jest przesądzona. Hillary Clinton zachowuje spokój przy coraz mocniej spalającym się ideologicznie Berniem Sandersie, i chyba tylko najbardziej oddani jego komunizującej wizji świata komentatorzy są w stanie zakładać, że senator ma jeszcze jakąkolwiek szansę na nominację partii.
Mamy więc nasz konflikt zarysowany - jak w dobrym, hollywoodzkim filmie. Teraz zastanówmy się, do jakiej kategorii przydzielić prezydent Clinton lub prezydenta Trumpa.
Jeśli chodzi o Clinton, cóż, nie mam tu najmniejszych wątpliwości, że będzie ona prezydent uwielbianą (przynajmniej przez głośniejszą, liberalną część komentatorów). Będzie też jednak przywódczynią fatalną - tak dla USA, jak i świata. Clinton, co słusznie punktują konserwatywni komentatorzy, poza walkami frakcyjnymi w Waszyngtonie niczego politycznie się nie nauczyła - to wciąż ta sama, naiwna Hilary, która naciskając komiksowy wprost (a przecież - prawdziwy) klawisz z napisem "Reset" razem z Siergejem Ławrowem liczyła na to, że oto Federacja Rosyjska z jakichś przyczyn się zmieni. Clinton więc z pewnością będzie kroczyć "od sukcesu do sukcesu" jak jej poprzednik - Barack Obama. I tylko zwykły obywatel będzie się zastanawiał nad tym, że skoro jest tak dobrze, to czemu w USA i na świecie jest tak źle?
A Trump? Oto zagadka. Legendarny biznesmen całą kampanię przejechał na frustracji swoich wyborców, czy uzasadnionej - tego akurat nie rozstrzygam, i populistycznych obietnicach. Teraz, jak w pokerze (nie sposób uciec od tych amerykańskich skojarzeń!) przychodzi moment, gdy trzeba pokazać karty. Trump z pewnością nie jest, jak chcą liberalni komentatorzy, nazistą, rasistą lub wariatem, ale to czy będzie on racjonalnym politykiem jako prezydent - to już kwestia otwarta. Daleki jestem od uwielbienia dla jego osoby, jakie wykazują niektórzy inni, krajowi komentatorzy. Zapowiedź że Trump "dogada się" z Rosją i Władimirem Putinem musi jeżyć włosy na głowie każdego człowieka znającego historię i żyjącego na wschód od Odry. Z drugiej strony nie sposób z góry zakładać, że strąci Stany Zjednoczone na jakieś polityczno-gospodarcze dno. Tutaj akurat większym zagrożeniem jest kontynuacja niektórych szalonych pomysłów Baracka Obamy. Trump to człowiek-zagadka i dopiero wybranie go na prezydenta sprawi, że ujawni on swoją prawdziwą twarz.
Proszę tylko nie odczytywać tego jako agitacji wyborczej.
Przed nami prawybory na Florydzie (Partia Republikańska) i Missouri (Partia Demokratyczna).