Przymusowa piramida finansowa
Sąd Najwyższy orzekł, że składki ZUS nie są własnością obywateli i nie podlegają przepisom o ochronie własności. Są jedynie daniną publiczno-prawną, która nie podlega zwrotowi, nawet wtedy kiedy nie przysługuje nam emerytura.
I jesteśmy w domu. Już wiemy, dlaczego rząd Tuska robi wszystko, aby nasze pieniądze zgromadzone w Otwartych Funduszach Emerytalnych przenieść właśnie do ZUS. Czyli, niezależnie od tego co sądzimy o OFE, pozbawić obywateli pieniędzy należących do nich, podlegających przepisom o ochronie własności i co najważniejsze- dziedziczeniu. Mówiąc wprost: rząd chce obedrzeć nas ze skóry do końca.
Orzeczenie Sądu Najwyższego nie pozostawia złudzeń. Amber Gold to przy ZUS-ie pestka. Jedno i drugie to piramidy finansowe, ale do Plichty to się przynajmniej pieniądze zanosiło dobrowolnie i dopóki jego interes się kręcił, to można było je wycofać, a był czas, że i na nich zyskać. Premier Tusk oburzał się w sierpniu 2012 roku, że „prawdopodobny oszust, założyciel Amber Gold, oszukiwał przez tak długi czas tak wielu ludzi”. A przecież ZUS to jest dopiero piramida! Tyle tylko, że państwowa. Zrozumiałe więc, że premier tego złodziejskiego systemu broni i przekonuje, że „gwarancją bezpiecznej emerytury (...) jest ZUS i państwo, i dobrze o tym wiemy."
To że ZUS jest jednym z kluczowych elementów państwa opresyjnego o nazwie III Rzeczpospolita widać doskonale na przykładzie miliardów złotych znikających z kont emerytalnych, gromadzonych na nich za życia przez osoby, które były rencistami. Mechanizm tego procederu, w samym roku 2011 chodziło o ponad 8 miliardów złotych, szczegółowo przedstawił w kwietniu tego roku na łamach „Naszego Dziennika” ekonomista i były wiceminister finansów Cezary Mech. Po śmierci ubezpieczonego środki te, zgodnie z polskim prawem, powinny zostać przeksięgowane na fundusz rentowy zasilany w ten sposób każdego roku dodatkowymi kwotami pochodzącymi ze składek zmarłych rencistów. Jednak pieniądze tam nie trafiają i jak można przypuszczać ten proceder trwa w najlepsze, gdyż ZUS znajduje się pod czułą opieką tak rządu jak partii politycznych, które ograniczają się w swych postulatach do zmian kosmetycznych (takich jak dobrowolność lokowania składek w ZUS lub w OFE), ale – z wyjątkiem Janusza Korwin-Mikkego - nie widzą konieczności likwidacji biurokratycznego molocha z ulicy Czerniakowskiej w Warszawie. Jak twierdzi Mech, badający sprawozdania finansowe ZUS, środki te po prostu „wyparowały”, rozpływając się w „rządowej przestrzeni”, co oznacza że Tusk i spółka skonstruowali wygodny dla siebie mechanizm umożliwiający umarzanie zobowiązań emerytalnych. Ponadto, sztucznie wykreowane powiększenie deficytu funduszu rentowego było rządowi na rękę, gdyż posłużyło mu jako koronny argument w debacie nad podwyższeniem składki rentowej, która w lutym ubiegłego roku wzrosła z 6 do 8 procent.
Rząd straszy nas co i rusz kolejnymi podwyżkami składek ZUS. Instytucja, która jest bankrutem, musi wysysać od podatnika – emeryta, rencisty, pracownika, pracodawcy – coraz to większe daniny, by uzbierać pieniądze chociażby na utrzymanie swojego systemu informatycznego. Informatyzacja ZUS w samym 2012 roku kosztowała nas 800 milionów złotych, a od początku pochłonęła już ponad 3 miliardy publicznych pieniędzy. Jak wyliczył portal zus.pox.pl jest to kwota wyższa niż całkowity koszt wysłania amerykańskiej sondy PathFinder na Marsa!
Za to waloryzacja emerytur jest więcej niż symboliczna, bo przecież państwo jest biedne co w istocie jest takim samym humbugiem jak „solidarność międzypokoleniowa”, która ma ukryć manko w ZUS. Ale na nagrody dla urzędników pieniądze są. I to jakie! W 2012 roku było to ponad 200 milionów złotych. A kto na to wszystko łoży? My, przymusowo ubezpieczeni, mający się coraz gorzej w wyniku Tuskowych cudów. Według oficjalnych statystyk ZUS w 2012 roku 172913 osób żyjących w Polsce otrzymywało emeryturę niższą niż 800 zł. Na miesiąc mniej niż 200 euro. Ile zostaje na wkład do garnka po opłaceniu świadczeń? Lepiej nie podliczać…
Jak ZUS na nas żeruje testują na własnej skórze m.in. pracodawcy. W 2008 roku bezrobocie w Polsce wynosiło 9,8 procent, a więc bez pracy pozostawało około 1,5 miliona osób. W kwietniu tego roku poziom bezrobocia sięgnął już 14 procent, czyli było 2,2 miliona bezrobotnych, a i to nie jest koniec złych wiadomości, gdyż szacuje się, że do końca roku pracę straci jeszcze ponad 100 tysięcy Polaków. Matematyka jest nauką ścisłą i nawet najpiękniejsze zaklęcia premiera i jego drużyny od „haratania w gałę” nie zmienią wyniku, że w porównaniu z danymi sprzed pięciu lat daje to łącznie 800 tysięcy ludzi, którzy poszli na Tuskową zieloną trawkę.
Czy Polacy nie chcą pracować i nie chcą zatrudniać? Ależ chcą tylko państwo im tę możliwość odbiera. Głównie przez rosnące koszty pracy, które sprawiają, że przedsiębiorcy nie dają rady, zwalniają pracowników a nie zatrudniają nowych, i bywa że ratują się ucieczką w szarą strefę, by uniknąć płacenia koszmarnych danin na ZUS. Stąd też realizacja postulatu likwidacji szarej strefy jest tak naprawdę – gdy szara strefa jest często kołem ratunkowym przed mafią likwidującą przedsiębiorczość – leczeniem skutku, a nie przyczyny.
I znów jednoznaczne w swej wymowie liczby. Składki na ZUS-owskie ubezpieczenie społeczne to dziś około 41 procent sumy, którą pracodawca musi przeznaczyć na wynagrodzenie dla pracownika. Tak więc z każdego 1000 złotych, które pracownik bierze do ręki, jego pracodawca musi w formie składek ZUS i podatków na rzecz państwa odprowadzić prawie 700 złotych. Rozbój dokonywany przez państwo na obywatelu w biały dzień, którego nie powstydziłby się szeryf z Nottingham z czasów Robin Hooda. Tylko, ze u nas takiego Robina z Sherwood ze świecą szukać…