AFERA FRANKOWA: Koledzy się pilnują, nadzór bankowy to fikcja
Nic dziwnego, że po "czarnym czwartku" na polskim rynku walutowym wybuchła "afera frankowa". Wystarczy spojrzeć jak u nas działa, a w zasadzie nie działa, nadzór finansowy. Drodzy "frankowicze": to nie tylko banki, także ich "koledzy" z nadzoru Wam zgotowali ten los
Urząd Komisji Nadzoru Finansowego, broniąc się przed frontalnym atakiem niezadowolonych klientów instytucji finansowych, zasłania się raportem NIK z kontroli, która odbyła się w tym urzędzie w 2013 roku. Chodzi o kontrolę zatytułowaną „Funkcjonowanie systemu ochrony praw klientów instytucji finansowych” (nr P/13/038), której celem była m.in. ocena adekwatności i skuteczności ochrony praw klientów instytucji oferujących usługi finansowe w Polsce, nadzorowanych przez KNF i nie objętych tym nadzorem (shadow banking).
Dwa światy
Po przeprowadzeniu tej kontroli, NIK wystawiła prawdziwą laurkę Komisji Nadzoru Finansowego. W działalności tej instytucji nie stwierdzono praktycznie żadnych nieprawidłowości. „Najwyższa Izba Kontroli ocenia pozytywnie1 działalność Komisji Nadzoru Finansowego (KNF) i jej Urzędu w zakresie ochrony praw klientów instytucji finansowych w okresie od początku 2011 r. do końca I półrocza 2013 r.” - czytamy w wystąpieniu pokontrolnym szefa NIK Krzysztofa Kwiatkowskiego. Więcej nie ma sensu cytować, bo można dojść do wniosku, że żyjemy w finansowym raju miodem i mlekiem płynącym. Oczywiście dzięki KNF. Tymczasem koń jaki jest, każdy widzi – szczególnie „frankowicze”, którzy właśnie są puszczani w skarpetkach przez banki, które rozliczają się z nimi po kursie ponad 4 zł za franka.
Żyjemy zatem w dwóch równoległych światach. Pierwszym jest brutalna rzeczywistość, która nas otacza. Czyli banki, udzielające kredytów walutowych bez realnych podstaw, stosujące klauzule abuzywne, "strzygące" swoich frankowych klientów na odsetkach, spreadach, prowizjach etc.
Drugi świat, to rzeczywistość kreowana przez ekipę rządzącą. Papierowy świat. Świat obszernych raportów, dogłębnych analiz i sążnistych komunikatów. Świat, z którego wyłania się wręcz idylliczny obraz polskiego rynku finansowego - świetnie nadzorowanego, bez afer. Świat wolnego rynku, na którym jeśli ktoś coś przypadkiem stracił, to sam jest sobie winien. Jak się tworzy taki świat? Powiemy wam. Po znajomości...
Z informacji, do których udało nam się dotrzeć we wrześniu, przygotowując artykuł dla tygodnika „wSieci” wynika, iż rzeczona kontrola NIK w KNF była jedną wielką farsą.
Więcej na temat tamtego artykułu tutaj: "NIK(T) nie kontroluje „kolegów”"
Otóż w tę czołobitną kontrolę NIK zaangażowane były osoby, które w ogóle nie powinny uczestniczyć w całym postępowaniu. Chodzi o Piotra Mienickiego i Wiesława Lipskiego, kontrolerów NIK, którzy pracowali niegdyś w Generalnym Inspektoracie Nadzoru Bankowego (GINB) oraz Urzędzie Komisji Nadzoru Finansowego, jako podwładni aktualnych szefów UKNF - Andrzej Jakubiaka i Wojciech Kwaśniaka.
Dziś, gdy po wolcie Narodowego Banku Szwajcarii, polski system bankowy stoi na skraju przepaści, wyżej opisane fakty nabierają zupełnie innego wymiaru.
Więcej o rychłym krachu systemu bankowego w Polsce czytaj tutaj: "Chyba mamy potężny problem w systemie bankowym. Czeka nas megaafera?"
Dlatego postanowiliśmy wrócić do tematu "koleżeńskiego" nadzoru, tym bardziej, że dotarliśmy do nowych informacji...
Otóż, okazuje się, że podczas swojej wieloletniej pracy w GINB panowie Mienicki i Lipski byli odpowiedzialni za prowadzenie inspekcji w bankach. Zajmowali się na przykład opracowywaniem i nadzorowaniem realizacji zaleceń poinspekcyjnych w BRE Banku pod kontem współpracy ze spółką Interbrok Investment (w tamtym czasie aktualny wiceszef KNF Wojciech Kwaśniak był Głównym Inspektorem Nadzoru Bankowego przy NBP)
Więcej na temat słynnej afery Interbrok i wielu innych afer, którym KNF nie zapobiegła czytaj tutaj: "Mroczna historia KNF - gra wstępna"
Koledzy z banku
Z naszych wrześniowych ustaleń wynikało, że Inspektorzy Piotr Mienicki i Wiesław Lipski mieli uczestniczyć w nieoficjalnych spotkaniach, podczas których dochodziło do naruszenia tajemnicy kontrolerskiej NIK (tj. omawianie kierunków, jakie ma przybierać zainteresowanie kontrolne NIK w UKNF).
Takie nieoficjalne spotkania miały się odbywać w gabinetach byłych przełożonych z GINB (rozmowy Piotra Mienickiego i Wiesława Lipskiego z Andrzejem Jakubiakiem oraz Wojciechem Kwaśniakiem), w palarni oraz na korytarzach UKNF ze znajomymi z GINB (Piotr Mienicki z Dariuszem Twardowskim, dyrektorem Departamentu Banków Spółdzielczych oraz jego zastępcą Zbigniewem Liszewskim). A także podczas towarzyskich spotkań (zakrapianych kolacji) w warszawskich pubach ze znajomymi z GINB. Piotr Mienicki i Wiesław Lipski mieli się tam spotykać m.in. z Tomaszem Piwowarskim, dyrektorem Departamentu Inspekcji Bankowych, Instytucji Płatniczych i Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych UKNF oraz jego zastępcą - Krzysztofem Góralem.
Dzisiaj dodatkowo wiemy, że Piwowarski był do 2009 roku naczelnikiem wydziału w Biurze Inspekcji GINB. Potem gdy jego starzy znajomi z pracy czyli Mienicki i Lipski poszli pracować do NIK, on zdecydował się na trzyletnią przerwę w urzędowej karierze. Objął funkcję zastępcy dyrektora w Departamencie Audytu Wewnętrznego BRE Banku. Zastępca Piwowarskiego w UKNF – Krzysztof Góral kroczył tą samą ścieżką. Też był naczelnikiem wydziału w Biurze Inspekcji GINB i w 2009 roku przeszedł na trzy lata do Departamentu Audytu Wewnętrznego BRE Banku. Był tam zatrudniony jako ekspert... W 2012 roku obaj wrócili do pracy w nadzorze bankowym.
Trzy miesiące temu zastanawialiśmy się, czy Andrzej Jakubiak, jako przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego i były przełożony kontrolerów NIK, nie czuł żadnego dyskomfortu w związku z opisaną sytuacją? Jakich ustaleń w zakresie kontroli NIK szef KNF dokonywał na spotkaniach z Piotrem Mienickim i Wiesławem Lipskim? Czy wiedział o nieformalnych spotkaniach kontrolerów NIK z innymi pracownikami UKNF? Jeśli tak, to czy próbował temu przeciwdziałać? Na te pytania w imieniu Andrzeja Jakubiaka odpowiadał Maciej Krzysztoszek z Departament Komunikacji Społecznej UKNF, stwierdzając: „Informacje w pytaniach są nieprawdziwe, a insynuacje nieuprawnione, w szczególności pracownicy UKNF nie uczestniczyli w żadnych nieoficjalnych spotkaniach, podczas których miało rzekomo dochodzić do naruszenia tajemnicy kontrolerskiej”.
Trudno z takim karkołomnym dementi, pozbawionym rzeczowych argumentów dyskutować. Tym bardziej, że fakty mówią same za siebie. Być może dlatego zupełnie inaczej podszedł do tego problemu Paweł Biedziak, rzecznik prasowy NIK, który przekonywał wtedy, że jeśli chodzi o tę kontrolę w KNF, to w sumie wszystko było w porządku. No, może prawie wszystko...
Odsunięci
Otóż Biedziak potwierdził, że dwaj kontrolerzy NIK (Piotr Mienicki i Wiesław Lipski) z Departamentu Budżetu, faktycznie pracowali kiedyś w GINB i UKNF. Biedziak podkreślił jednak, że obaj zakończyli tam pracę w 2008 roku. Od wielu lat pracują więc już w NIK i są cenieni przez swoich przełożonych. W sierpniu 2013 roku zostali skierowani na kontrolę do KNF obejmującą swoim zakresem lata 2011- 2013 (czyli okres nie obejmujący ich zatrudnienia w KNF, w dodatku nie obejmujący ich dawnych obszarów odpowiedzialności tematyka kontroli dotyczyła bowiem ochrony klientów rynku finansowego).
Pytania ze strony dziennikarzy, osób prywatnych skierowane do NIK w trybie dostępu do informacji publicznej we wrześniu 2013 roku spowodowały, że rozpoczynający wówczas swoje urzędowanie Krzysztof Kwiatkowski polecił wycofać obu kontrolerów z kontroli w KNF i rzetelnie wyjaśnić sprawę. Okazało się, że żaden fakt kontrolny (protokół, wystąpienie, dokumenty zawarte w aktach kontroli) nie potwierdza tezy o braku bezstronności kontrolerów oraz nie wskazuje na innego rodzaju nieprawidłowości. - Aby uniknąć jednak jakichkolwiek sugestii o braku bezstronności Najwyższej Izby Kontroli inspektorzy nie zostali więcej skierowani do kontrolowania KNF – tłumaczył Paweł Biedziak.
W sumie to dobrze, że obaj inspektorzy rodem z KNF, zostali odsunięci od kontroli w KNF. Prawda? Sęk w tym, że ich raport pozostał i wciąż obowiązuje... Zostało też ponad milion polskich "frankowiczów" - z ręką w nocniku. A Andrzej Jakubiak, szef KNF publicznie sobie z nich kpi twierdząc, że „wzrost miesięcznej raty wyniósł 700–800 zł to nie jest jakiś armagedon."
Więcej o refleksjach Andrzeja Jakubiaka na temat "frankowiczów: tutaj "Jak spacyfikuje „frankowiczów” Andrzej „Dzierżyński” Jakubiak, szef Komisji Nadzoru Finansowego"
W sumie szef KNF może sobie spokojnie na takie harce medialne pozwolić, bo jakby co, to się przecież zasłoni raportem NIK, w którym jak byk stoi, że u niego wszystko jest OK.
Patrząc przez pryzmat tego całego bagna, trudno poważnie traktować nadzór polskiego państwa nad bankami. Ludzie pracujący na przemian w różnych urzędach i w bankach, wzajemnie się kontrolujący... Przecież to nie mogło i nie może dobrze działać. A jeśli znalazło się takich kilku, to i więcej się znajdzie.
Dlatego cały system nadzoru po prostu nie działa. Dlatego banki mogły sobie pozwolić na potraktowanie Polaków jak Idnian, od których konkwistadorzy kupowali ziemię za koraliki. Gdy kurs franka oscylował wokół 2 zł, banki rozwiązały worki z prezentami i zaczęły rozdawać kredyty „za darmo” - bez prowizji i bez rat (przez pierwsze dwa miesiące). Mało tego, banki dawały 120 proc. kredytu czyli jak ktoś chciał wziąć we frankach równowartość 100 tys. zł, dostawał 120 tys. zł. Banki naciągały zdolności kredytowe swoich klientów. Banki udzielały kredytów we franku, niejednokrotnie z góry zakładając, że im ich nie spłacicie drodzy "frankowicze". A koledzy z nadzoru w tym czasie pilnowali interesu... Tylko czyjego?
"Prawdopodobnie przez cały czas wprowadzano nas w błąd, a ów „kredyt frankowy” był kolejnym „wynalazkiem” rynków finansowych po to, aby zarobić na swoich klientach" - napisał niedawno w Onecie prof. Witold Modzelewski, współtwórca Instytutu Studiów Podatkowych.
W świetle przytoczonych faktów owo "prawdopodobieństwo" zaczyna graniczyć z pewnością.