Ekspert: za wprowadzenie jednolitego podatku zapłacą średnio i dobrze zarabiający
Zintegrowanie składek ZUS, PIT i NFZ ma nastąpić, według zapowiedzi rządu, do 2018 roku. Jakie zmiany przyniesie ta rewolucja? Kto na niej zyska o a kto straci? O tym mówi w wywiadzie dla wGospodarce.pl Mateusz Walewski, ekonomista i ekspert PwC.
Arkady Saulski: Rząd ustami Henryka Kowalczyka zapowiedział połączenie składki ZUS, PIT i NFZ w jedną daninę. Nie mamy jeszcze żadnych informacji dotyczących jej wysokości, jednak warto jednak już teraz zapytać, co zyskają podatnicy, a co państwo na połączeniu tych danin?
Mateusz Walewski: Po połączeniu stawek podatkowych z pewnością ulegną one zmianie. Jedną z głównych przyczyn wprowadzenia nowego rozwiązania jest przecież obniżenie klina podatkowego - to znaczy różnicy między kosztem pracy a tym, co pracownik dostaje do kieszeni - dla najmniej zarabiających.
Celem tej reformy jest więc zwiększenie progresywności systemu podatkowego w Polsce. W porównaniu do Europy polski system podatkowy jest mało progresywny: jeżeli dodamy PIT i wszelkiego rodzaju składki na ubezpieczenia społeczne, to obciążenia pracy są bardzo podobne, niezależnie od tego ile zarabiamy. Nie nastąpi więc proste dodanie składek - zmieni się kompletnie struktura opodatkowania pracy. To będzie główny zysk pracowników, zwłaszcza tych zarabiających najmniej - będą tańsi dla pracodawcy lub, patrząc z punktu widzenia pracownika, będą dostawali więcej na rękę.
To podstawowa zmiana. Druga to uproszczenie systemu. Jedna danina wpłacana na jedno konto, jeden raz, a sama kwota będzie potem dzielona wewnątrz systemu finansów publicznych na poszczególne elementy, w proporcjach takich, jakie będą ustalone w szczegółowych uwarunkowaniach - części na ubezpieczenia emerytalne, wypadkowe, zdrowotne i do kasy państwowej.
Założeniem reformy jest to, aby wpływy sumaryczne do ZUS-u i MF pozostały bez zmian - za to ktoś będzie musiał zapłacić.
Kto?
Ci, którzy mają dochody średnie i wyższe.
Wiele stracą na zmianach?
Jak mawiał Milton Friedman, nie ma czegoś takiego jak darmowy lunch. Zawsze ktoś musi zapłacić. Nie da się ułożyć systemu, w którym państwo dostaje tyle samo, a wszyscy obywatele płacą mniej. Konieczność fiskalna jest taka, że państwo nie może sobie pozwolić na zmniejszanie swoich dochodów. Jeżeli mniej zarabiający mają płacić mniejsze podatki, to ktoś, kto zarabia lepiej, musi pokryć różnicę - to grupa, którą trzeba będzie przekonać do tego, że warto ponieść ten nieco większy koszt.
Z punktu widzenia rozwoju gospodarczego, sprawiedliwości - to jest dobre rozwiązanie i broni się merytorycznie, politycznie i społecznie. Wydaje się więc, że ci, którzy stracą, będą musieli zostać najpierw przekonani do tego projektu. To wielka praca dla rządu, by przekonać ich do sensowności zmian.
Często spotykam się z opinią, że składki należy połączyć, nawet włącznie z systemem KRUS. Faktem jest, że ZUS dubluje obowiązki fiskusa - wprowadzenie jednolitej składki będzie oznaczało odebranie obowiązków tym urzędnikom, którzy dublują pracę swoich kolegów z urzędów skarbowych. A to oznacza zwolnienia. Jednak w Polsce administracja z czasem staje się głównym elektoratem danej partii rządzącej, jej politycznym zapleczem. Jak rząd wybrnie z takiego biurokratycznego, urzędniczego pata?
Biurokracja niestety ma stałą tendencję do rośnięcia, o około 4 proc. rocznie. Ale nie można się w związku z tym poddawać w działaniach. Przesunięcia będą konieczne, ale dzielenie pieniędzy i nadzorowanie również będzie wymagać pracy urzędników. Teraz wykonuje to pracodawca, który rozdziela składki i przelewa pieniądze w odpowiednie miejsca. Po zmianach będzie zajmować się tym administracja publiczna - urzędnicy znajdą przy tym pracę.
Czy będą zwolnienia w skarbówce albo ZUS? Tego nie wiemy. Przesunięcia na pewno, ale zwolnienia raczej nie. Z drugiej strony, jeśli nastąpią - trudno. Odchudzenie administracji też jest bardzo potrzebne. Mamy zbyt wielką biurokrację, to problem całej Europy. Zmniejszenie jej jest więc pożądane, choć trudne politycznie.
Połączenie składek było już zapowiadane przez Ewę Kopacz, teraz w dość poważnych zapowiedziach opisuje go rząd Beaty Szydło i wyznacza sobie nawet granicę - 1 stycznia 2018 roku. Czy ten termin jest realny?
Jeśli w rządzie istnieje determinacja, to plan powinien się udać. Gdyby zapytać Polaków, będzie też poparcie społeczne dla tego typu zmian. Skoro jest siła i wola polityczna, siła merytoryczna i wydaje się, że rząd ma racjonalny plan, to znaczy, że jest spora szansa na powodzenie.
Oczywiście kwestią pozostaje czas. To rewolucja dla systemu podatkowego i zmiany mogą nastąpić później niż planuje rząd. Reformę trzeba zbilansować i przekonać grupy, które zapłacą więcej, do słuszności tych działań. Spora część społeczeństwa poniesie wyższe koszty, nie tylko najbogatsi. Więcej zapłacą osoby relatywnie zamożne, ale wcale nie uważające się za najbogatszych.
Wreszcie sprawa techniczna - jak zorganizować system, kto będzie pobierał składki - ZUS czy Ministerstwo Finansów. Zauważmy, że te procenty, które płacić będą podatnicy, nie będą stałe tak jak teraz, lecz będą zależeć od różnych parametrów. To jest mnóstwo pracy. Są jednak chęci, możliwości techniczne, polityczne i merytoryczne. Gdybym miał przewidywać, to spodziewam się sukcesu, choć być może nie tak szybko, jak planuje to rząd.