Opinie

Polityka środowiskowa Unii Europejskiej oparta jest na fikcji. I to potwornie drogiej fikcji

Marek Siudaj

Marek Siudaj

Redaktor zarządzający wGospodarce.pl

  • Opublikowano: 22 sierpnia 2017, 18:26

    Aktualizacja: 25 sierpnia 2017, 12:10

  • 3
  • Powiększ tekst

Każdy chce mieć czyste powietrze, najlepiej pachnące lasem czy morzem. I dlatego chyba nikt nie zadaje pytań, skąd właściwie UE bierze te swoje normy emisji spalin, które narzuca koncernom samochodowym czy energetyce? Tymczasem odpowiedź brzmi – z powietrza

Skandal z fałszowaniem danych o emisji silników samochodowych był jednym z najgłośniejszych w ostatnich latach. Na koncerny, które używały oprogramowania do poprawiania wyników przy kontroli spalania, wylała się masa oburzenia, rządy wysyłały kontrole do firm, prawnicy – choć głównie amerykańscy – mieli mnóstwo roboty w sądach. Jednak nikt nie zadał pytania – skąd właściwie UE wzięła swoje wytyczne, dotyczące emisji spalin. Wszyscy przyjęli założenie, że stało za tym jakieś mądre grono inżynierów i naukowców, którzy przyjrzeli się dostępnym na rynku silnikom i wybrali takie, które mniej emitują spalin a nie są przesadnie drogie.

Tymczasem te dane najwyraźniej pochodzą z powietrza. Bo – powiedzmy sobie szczerze – gdyby to były jakieś rozsądne wymagania, nie byłoby afery ze spalinami. I nie miałaby ona tak dużego zasięgu – z wiadomości, jakie napływają, wynika, że praktycznie każdy koncern europejski używał takich czy innych środków, aby stworzyć wrażenie, że spełnia wymagania dotyczące spalin. Wszyscy w mniejszym lub większym stopniu fałszowali dane, bo realizacja wytycznych była albo zbyt droga, albo wręcz niemożliwa. Czyli urzędnicy UE narzucili koncernom fikcję, one zaś, bojąc się o swój wizerunek, uznały, że łatwiej i korzystniej z marketingowego punktu widzenia będzie fałszować dane o spalaniu niż wystąpić publicznie i przyznać, że nowe normy są po prostu wyssane z palca.

Do opinii, że wymagania dotyczące emisji spalin w silnikach wzięły się właśnie z powietrza, przekonała mnie również rozmowa z Jędrzejem Maśnickim z Polskiego Komitetu Energii Elektrycznej. Rozmawialiśmy o tym, jak były tworzone konkluzje BAT, dotyczące najlepszych dostępnych technik w odniesieniu do dużych obiektów energetycznych, których celem jest ograniczenie emisji zanieczyszczeń powietrza. Całą rozmowę można zobaczyć tutaj Wywiad Gospodarczy wPolsce.pl

A więc Jędrzej Maśnicki powiedział, że wygląda to tak, że zbiera się szerokie grono, od naukowców, poprzez inżynierów, na ekologach kończąc, które ze specjalnej listy wybiera instalacje o najmniejszej emisji różnych spalin i je rekomenduje w specjalnym raporcie. I na podstawie tej rekomendacji Komisja Europejska przygotowuje przepisy, które będą obowiązywać wszystkie kraje UE.

Ale do listy owych najczystszych instalacji nie jest łatwo dotrzeć. Niby jest publiczna, niby ogólnie dostępna, ale trzeba bardzo dużej siły przebicia, aby się z nią zapoznać. Udało się to Niemcom, którzy – uwaga, to będzie szok dla miłośników niemieckiej energetyki - spalają trzy razy więcej węgla brunatnego niż polskie siłownie. I okazało się, że na liście owych najsprawniejszych pod względem niskiej emisji spalin instalacji są takie, których… nie ma. Są budowane, owszem, albo są prawie ukończone, ale nigdy nie wyprodukowały ani jednej megawatogodziny. Ich znakomite osiągi pochodzą prosto… z zapisów w dokumentacji technicznej projektu.

Inne zaś instalacje, które tak spodobały się szacownemu gronu, dokonują pomiarów, ale nieregularnie. Czyli tak naprawdę nie wiadomo, jaka jest średnia emisja zanieczyszczeń, bo pomiarów być może dokonywano w optymalnym dla dobrego wyniku pomiaru momencie.

Są także instalacje, które funkcjonują w innych krajach. To niby nie powinien być zarzut, w końcu urządzenia pracujące np. w USA można postawić w Europie. Tyle że energetyka to nie tylko instalacje, ale i paliwo – każdy, kto choć trochę wgłębił się w energetykę, wie, że w różnych krajach wydobywany jest inny rodzaj węgla. Jeden ma mniej siarki, inny emituje więcej pyłów itd. Przyznam, że wątpię, aby grono, które nie kłopotało się sprawdzeniem, czy rekomendowane instalacje pracują, badało, na jakim paliwie operują amerykańskie, wskazane na liście, elektrownie i czy takie paliwo można kupić w Europie po rozsądnej cenie.

Efekt może być taki, że po ukończeniu instalacje, które spodobały się tak bardzo temu gronu zatroskanych o atmosferę, będą generowały większe zanieczyszczenia od tych, które zostały zapisane w konkluzjach BAT. Czyli wzorce będą miały gorsze wyniki niż to, co na ich podstawie chce osiągnąć UE. Powstanie taka sama fikcja jak w przypadku silników diesla w samochodach.

Jest mało prawdopodobne, aby któryś z koncernów energetycznych zaskarżył wytyczne BAT. Dlatego, że to ściągnie na firmę oskarżenia tych wszystkich „specjalistów” od ekologii, a poza tym – zaskarżenie jest trudne. Na pewno na zakwestionowanie wytycznych nie zdecydują się rządy największych krajów europejskich, bo to zepsułoby im dobry PR, a poza tym wcześniej nie próbowały zaskarżyć wytycznych dla silników diesla. Wszyscy więc będą wydawać gigantyczne pieniądze – w skali Polski jest to od 9 do 17 mld zł, więc proszę sobie wyobrazić, ile wydadzą Niemcy na ich trzykrotnie większy sektor energetyki opalanej węglem brunatnym – i mieć nadzieję, że uda się uzyskać wymagane poziomy.

A jeśli się nie uda? Myślę, że jeśli zdarzy się to w polskich elektrowniach, szybko się o tym dowiemy. W końcu operujący na terenie Polski ekologowie robią co mogą, aby prąd kosztował dużo więcej i żebyśmy robili w UE za największego truciciela, choć ten tytuł praktycznie w każdej kategorii należy się Niemcom.

Jeśli jednak taki problem będą mieli Niemcy… No cóż, myślę, że niemieccy programiści wykazali się dużymi umiejętnościami, kiedy tworzyli oprogramowanie fałszujące dane o emisji spalin w silnikach diesla np. Volkswagena. Myślę też, że nie ma wielkiej różnicy, czy fałszuje się dane, pochodzące z czujników z rury wydechowej, czy też takie z komina elektrowni – w końcu nie chodzi o to, co wychwytują czujniki, liczy się to, co trafia do komputera. Na dodatek przekręt ze spalaniem udało się wychwycić dzięki temu, że ktoś wstawił niemiecki samochód do niezależnego laboratorium i sprawdził, czy dane z systemu auta zgadzają się z rzeczywistością, tymczasem komina elektrowni przenieść się nie da.

No i najważniejsze – specjaliści od fałszowania danych zapewne zostali zwolnieni z koncernów samochodowych i są do wzięcia, zapewne nawet za stosunkowo niewielkie pieniądze. Znacznie mniejsze niż trzeba byłoby wydać, aby spróbować się dostosować do tej fikcji, jaką jest unijna polityka ochrony środowiska.

Powiązane tematy

Komentarze