Dopłaty – rozrzutność czy wyższa matematyka?
Od samego początku, problem rolniczych dopłat wzbudzał wiele kontrowersji i to nie tylko wyłącznie w społeczeństwach krajów rozwiniętych. Najczęściej uzasadniano je potrzebą zapewnienia bezpieczeństwa żywnościowego jako istotnego elementu bezpieczeństwa narodowego, względnie części mechanizmu długookresowej strategii rozwoju społeczno-ekonomicznego.
Samowystarczalność żywnościowa, tradycyjnie rozumiana jako pełne pokrywanie zapotrzebowania na żywność z produkcji krajowej wymagała od „bogatej północy” wprowadzenia dopłat dla swoich producentów. Zdaniem ich przeciwników, jawne bądź ukryte subsydia wpływają negatywnie na światową gospodarkę, a rozmiar interwencjonizmu państwowego jaki zafundowano w sektorze rolnym wypacza całkowicie ideę wolnego handlu. Jednakowoż, takie czy inne metody wsparcia funkcjonują nie tylko w Unii Europejskiej, ale również w większości państw wysoko uprzemysłowionych, w tym USA i Japonii, a nawet Chinach. Dzięki tym systemom, udało się zachować przewagę konkurencyjną, stabilny poziomu cen, wzrostu gospodarczego oraz pełniej wykorzystać siłę roboczą.
O ile konieczność utrzymania jak najpełniejszego zatrudnienia na obszarach wiejskich, nie budzi żadnych kontrowersji, to idea subsydiów jako sposobu wsparcia wielkoobszarowych producentów i uzależnienia ich od powierzchni upraw już tak. Co prawda taki system wydaje się bardziej uczciwszy, ale stwarza jednocześnie więcej pola do nadużyć. Preferuje duże podmioty, które nieefektywnie wykorzystują swój potencjał produkcyjny. Skuteczność wydawanych przez nie środków również pozostawia wiele do życzenia. W odczuciu ogółu konsumentów nie wytwarzają one zdrowej, bezpiecznej żywności. Beneficjentami płatności bezpośrednich są co prawda wszyscy rolnicy, lecz spadek dochodów odczuwają głównie ci najmniejsi. Płatności kompensacyjne, bo taką nazwą pierwotnie określano ten główny instrument Wspólnej Polityki Rolnej, nie zapewniają już dostępu do relatywnie tanich artykułów rolnych. Samo zaś wsparcie finansowe, jakie otrzymują farmerzy jako formę pomocy stabilizującej ich dochody stało się niewystarczające.
Początkowo koszta rekompensowano dostępem do nowych rynków zbytu. Problem pojawił się wraz ze stopniowym rozszerzaniem Unii, a co za tym idzie, znaczącym powiększaniem grona beneficjentów. O ile w bogatszej jej części, z pracy na roli żyła niewielka część społeczeństwa; w Wielkiej Brytanii jest to np. około 2%, to wśród większości nowo przyjętych członków jest to znaczący odsetek społeczeństwa. W przypadku chociażby Francji, utrzymanie dopłat służy z reguły wielkim koncernom produkcyjnym, a w przypadku biedniejszych krajów stanowi ich być albo nie być. Dla małorolnych to częstokroć główne źródło utrzymania. I to pomimo wydatkowania większości pieniędzy z dotacji na środki do produkcji rolnej. Dysponując mniej wydajną i przestarzałą strukturą agrarną, tracą swoje miejsca pracy, których wciąż brakuje w miastach. Dalsza liberalizacja handlu i rezygnacja z interwencjonizmu oznacza wzrost bezrobocia na obszarach wiejskich.
Adresatami wsparcia powinny przestać być duże przedsiębiorstwa rolne czy spożywczy giganci kreujący wspólnie w mniejszym bądź większym stopniu globalne rynki rolne. Przykładowo, tylko jedna firma z sektora mleczarskiego Campina B.V. w okresie 1997-2010 uzyskała bezpośrednie dopłaty w wysokości 1,6 mld euro (Farmsubsidy). W mniejszym wymiarze dotyczy to i polskich beneficjentów. Krajowa Spółka Cukrowa, która wypracowała za zeszły rok dochód w wysokości 500 milionów złotych za 2009 rok otrzymała 5% całości polskich dopłat bezpośrednich.
Paradoksalnie pomoc mniejszym podmiotom mogłaby przysłużyć się bardziej rozwojowi „starej unii” dysponującej zaawansowanymi technologiami, których brak w biedniejszej jej części. Dość powiedzieć, że z programów poakcesyjnych, z tzw. PROW-u, w Polsce skorzystało raptem 10% rolników. Unia jako całość nie potrzebuje projektów wspierających spółki z wielomilionowym kapitałem. Te przedsiębiorstwa nawet po modulacji (redukcji) dopłat dysponują wystarczającymi środkami.
Subsydiowanie produkcji w Europie wydaje się koniecznością. Łatwo wyobrazić sobie sytuację, w której np. rynek wieprzowiny uzależni się od brazylijskiego surowca. Tak jak ma to obecnie miejsce np. na Ukrainie, której opłaca się tam zaopatrywać. Dopłaty są niezbędne, a kwestią dyskusyjną może pozostać co najwyżej skala udzielanej pomocy. Wielkość gospodarstwa, jego wydajność jest różna w różnych krajach Unii. Wydaje się, że w państwach, które od dawna korzystają z subsydiów doszliśmy już do apogeum produktywności. Dalsza konsolidacja, postęp technologiczny, optymalizacja zarządzania zasobami są może i potrzebne, ale bariery celne mogą wkrótce zniknąć.
Ochrona własnego rynku w tej postaci jaka obecnie funkcjonuje zaczyna obracać się przeciwko konsumentowi. Mimo systematycznego wzrostu wielkości produkcji, ceny żywności rosną i tylko wykorzystanie rezerw może spowolnić ten proces. Czy rolnictwo europejskie bez wsparcia w postaci dopłat zapewni bezpieczeństwo żywnościowe, nie mówiąc już o ekspansji na rynki trzecie? Jeśli zabierzemy dopłaty to przy pełnej liberalizacji handlu jest to wątpliwe. Wciąż będą przecież istnieć kraje, które stać na wspieranie własnego eksportu i to nie bynajmniej z przyczyn ideologicznych. Zapotrzebowanie na żywość wciąż wzrasta, a konkurencja z Ameryki Południowej zawsze będzie w uprzywilejowanej sytuacji. Produkcja mleka czy mięsa, chociażby z racji niższych kosztów produkcji musi być tańsza w Argentynie od tej w Europie, a ekspansję krajów rozwijających się na rynek wspólnotowy hamują w zasadzie tylko ograniczenia wynikające z takich czy innych subsydiów oraz bariery celne.
Unia Europejska nie jest jednolitym organizmem i w różnych krajach mam sprzeczne interesy. Globalizacja jednak wymaga zwiększenia środków na rolnictwo z naciskiem na konkurencyjność i rozwój. Forsowane przez lobby ekologiczne zazielenianie też nie wydaje się być złotym środkiem, bo musi w konsekwencji wpłynąć na zwyżkę cen żywności. Dofinansowywanie jej królewskiej mości królowej Elżbiety II czy dużych kombinatów rolnych też mijają się z celem. Problem polega nie na samych subsydiach, ale na złej dystrybucji środków. Zabranie dopłat spowodowałoby tylko wzrost ubóstwa w Europie. Pieniądze powinny trafiać do gospodarstw rodzinnych, żywotnych ekonomicznie, czyli zdolnych do produkcji na rynek. Trafiają jednak do osób, które są właścicielami latyfundiów niszczących bioróżnorodność i upośledzających przy tym lokalne ekosystemy. Dopłaty jako filar Wspólnej Polityki Rolnej muszą być utrzymane. Jeśli chcemy zdrowej i bezpiecznej żywności powinniśmy to zaakceptować, czy nam się to podoba czy nie. Likwidacja tego rodzaju wsparcia, mimo całej korupcjogennej biurokracji doprowadzi tylko do powiększenia bezrobocia, pogorszenia jakości spożywanej żywności, nie wspominając już o wzroście wydatków socjalnych. Stosowanie dopłat z ekonomicznego punktu widzenia wydaje się więc uzasadnione. Więcej kontrowersji mogą one wzbudzać jedynie pod względem moralnym, gdyż będąc formą interwencjonizmu państwowego powodują upadek rolnictwa w krajach rozwijających się, tym samym przyczyniają się do pogłębienia biedy na świecie.
Mariusz Kisielewski, autor najlepszego komentarza pod artykułem: "Na jeden temat przy czwartku: Dopłaty do hektara, kwoty na mleko. Komu szkodzą?"
POLECAMY wSklepiku: "Przemysł rolno spożywczy w województwie lubelskim w latach 1918 - 1939"