Opinie

Coraz więcej komentatorów wskazuje na rosnące ryzyko tzw. wojny walutowej / autor: fot. Pixabay
Coraz więcej komentatorów wskazuje na rosnące ryzyko tzw. wojny walutowej / autor: fot. Pixabay

Czekając na orzeczenie TSUE w sprawie „farnkowiczów”

Jerzy Bielewicz

Jerzy Bielewicz

Finansista, doradca w Departamencie Zagranicznym NBP, były prezes stowarzyszenia "Przejrzysty Rynek". Absolwent IP Business School na Uniwersytecie Western Ontario, były doradca Goldman Sachs i Royal Bank of Canada, specjalista w dziedzinie negocjacji z bankami w imieniu przedsiębiorstw. Autor wyraża własne opinie, a nie oficjalne stanowisko NBP

  • Opublikowano: 10 sierpnia 2019, 14:10

  • Powiększ tekst

Mark Carney, szef Banku Anglii (BoE), 11 lipca wskazał, że zagrożenia związane z bezumownym brexitem, przedłużającymi się negacjami handlowymi USA – Chiny oraz globalnym spowolnieniem „materializują się”, co natychmiast wywołało znaczny spadek wartości funta. Przezornie nie wspomniał o zaostrzającej się sytuacji w cieśninie Ormuz i bezpośrednim zaangażowaniu brytyjskiej marynarki wojennej w utarczkę z Iranem… Jego słowa wybrzmiały jak echo podobnych przestróg płynących z wystąpień prezesów amerykańskiej Rezerwy Federalnej i Europejskiego Banku Centralnego.

Jednocześnie coraz więcej komentatorów wskazuje na rosnące ryzyko tzw. wojny walutowej wraz ze zmniejszającymi się wolume nami w globalnej wymianie handlowej. Przypomnijmy, że z „wojną walutową” i „konkurencyjną dewaluacją” mamy do czynienia wtedy, gdy banki centralne kreują nowy pieniądz, by następnie skupować z rynku waluty konkurentów, osłabiając tym samym swoją walutę, aby w taki sposób wspierać eksport i obniżać ceny towarów oraz usług z własnego kraju lub regionu. I w takim właśnie kontekście Donald Trump, prezydent Stanów Zjednoczonych, upomina (nie bez racji), że euro i chiński juan pozostają niedowartościowane w stosunku do amerykańskiego dolara.

Nadto mamy do czynienia ze wzmacnianiem amerykańskiej waluty zawsze wtedy, gdy rosną napięcia w handlu międzynarodowym czy geopolityce. Ten mechanizm jest szczególnie groźny dla gospodarek wschodzących, takich jak Turcja, które pozostają zadłużone w innych walutach niż własna. Mamy też do czynienia ze swoistym sprzężeniem zwrotnym: pojawiające się zagrożenia wywołują wzmocnienie dolara, a silny dolar potęguje napięcie na globalnych rynkach finansowych.

Można obrazowo powiedzieć, że wzrost naprężeń w globalnej gospodarce prowadzi do pękania najsłabszych ogniw, a od tak sformułowanej reguły nie ma wyjątków. Ostatnio przekonali się o tym boleśnie pracownicy Deutsche Banku, kiedy 18 tys. (20 proc. zatrudnionych) spośród nich na całym świecie – od Sydney po Nowy Jork – w dzień po ogłoszeniu kolejnego planu restrukturyzacji musiało opuścić swe miejsca pracy… Tym razem próba ratowania niemieckiego banku ma kosztować ponad 7 mld euro w ciągu najbliższych trzech lat. Wielu analityków powątpiewa w skuteczność tej operacji. Dlaczego? Wyjątkowo agresywna polityka inwestycyjna DB spowodowała niezwykle wysoką ekspozycję do długoterminowych instrumentów pochodnych! Dość powiedzieć, że Deutsche Bank Polska sprzedał z końcem ubiegłego roku wydzieloną część swych aktywów na rzecz hiszpańskiego Santander Bank, z wyłączeniem portfela tzw. kredytów frankowych, na które nie zdołał znaleźć dotąd żadnego nabywcy.

Pozostaje postawić pytanie: czy w polskim sektorze bankowym można zidentyfikować więcej „najsłabszych ogniw”, które zagrażają stabilności systemu finansowego w naszym kraju w przypadku nawrotu światowego kryzysu?

Polski „Dr Doom”

Związek Banków Polskich postanowił odegrać na naszym rynku rolę, jaką ponad dekadę temu w USA odegrał amerykański ekonomista Nouriel Roubini, wbrew powszechnemu optymizmowi alarmujący o nieuchronności światowego kryzysu w 2008 r., którego zapalnikiem będzie załamanie na rynku kredytów hipotecznych „subprimes”. Jego prognoza się spełniła, a Roubini dorobił się przydomka „Dr Doom”, czyli „Doktor Zagłada”. Nasz pretendent do tytułu „Doktora Zagłady” wystosował list do premiera rządu Mateusza Morawieckiego, zwiastując bankowy armagedon w Polsce. Związek Banków Polskich prosi o interwencję w sprawie spodziewanego rozstrzygnięcia Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej dotyczącego „kredytów hipotecznych” indeksowanych do szwajcarskiego franka. Nie sposób się oprzeć wrażeniu, że list stanowi sprytny wybieg polityczny przed nadchodzącymi wyborami do Sejmu i Senatu RP, gdyż trudno wyobrazić sobie sytuację, by premier Morawiecki nie zapoznał się z opinią rzecznika TSUE uprzedzającego ostateczne orzeczenie Trybunału.

Sprawa jest niezwykle poważna, biorąc pod uwagę, że właściwe orzeczenie TSUE zostanie wydane tuż przed wyborami parlamentarnymi, stawiając rząd Zjednoczonej Prawicy przed bardzo poważnym problemem. Premier Morawiecki z całą pewnością nie stanie po stronie lobby bankowego, podważając zapisy o ochronie konsumentów w UE zawarte w dyrektywie 93/13/EWG i innych. Nie sposób też wyobrazić sobie sytuacji, by orzeczenie TSUE mogło ustanowić odstępstwo od prawa obowiązującego w UE pod wpływem ZBP czy jakiegokolwiek innego organu lub nawet rządu narodowego.

Trybunał może za to poddać pod rozwagę, jak formalnie rozliczyć potencjalne straty sektora bankowego, które ZBP w sposób alarmistyczny szacuje na 60 mld zł. Przede wszystkim byłyby to rozłożone w czasie odpisy księgowe, nie zaś jednorazowy wypływ gotówki z banków. Zatem realnie płynność sektora pozostałaby na niezmienionym poziomie, zmniejszyłyby się za to zyski niektórych z banków, tj. tych, które zdecydowały się w przeszłości na obarczenie klientów nadmiernym ryzykiem, nadużywając przy tym swojej pozycji dominującej.

Utrata zysków to nic innego jak adekwatna kara za grzechy popełnione w przeszłości, która ma zapobiegać podobnym nadużyciom w przyszłości. Nadto byłby to znaczący impuls monetarno-fiskalny, gdyż konsumenci w Polsce dysponowaliby większym dochodem do rozporządzenia!

Z całą pewnością decyzja TSUE znacznie pomniejszy wartość portfela „kredytów frankowych” należącego do Deutsche Banku Polska, który usiłuje – na próżno – się ich pozbyć, by następnie zamknąć działalność w Polsce. Spodziewane orzeczenie TSUE może się okazać gwoździem do trumny również dla Getin Banku Leszka Czarneckiego, który popadł w poważne kłopoty, a zasłynął nie tak dawno temu, sprzedając niewiele warte obligacje swej siostrzanej spółki – GetBacku, zajmującej się m.in. – uwaga! – windykacją niespłacanych „kredytów we frankach szwajcarskich” odkupionych od… Getin Banku! Krąg się zamyka, a sprawą zajmują się odpowiednie organa.

Jak wzmocnić banki?

Banki działające na terytorium Polski okazały się pośrednim beneficjentem programu 500+ i innych transferów społecznych, które od 2015 r. wprowadza do obiegu ekonomicznego rząd Zjednoczonej Prawicy.

Nie bez przyczyny instytucje finansowe tak ochoczo pośredniczą w dystrybucji środków do polskich rodzin. Po pierwsze, zyskują nowych klientów, a po drugie – ich starzy klienci z bardziej zasobnym portfelem i kontem zyskują dodatkową zdolność kredytową. Zmniejszył się również odsetek niespłacanych kredytów, także tych powiązanych z frankiem szwajcarskim. Oczywiście taka sytuacja rodzi pokusę poszerzenia działalności detalicznej jako źródła pewnych i łatwych zysków.

Nie jest to jednak najlepsza alternatywa z perspektywy interesu państwa, gdyż instytucje finansowe winny przede wszystkim szukać dochodów i zysków, udzielając kredytów korporacyjnych i inwestycyjnych, by stymulować powstawanie nowych miejsc pracy i wspomagać w ten sposób rozwój lokalnej gospodarki.

W latach 2010–2012 opublikowałem wiele artykułów na łamach „Naszego Dziennika”, odnosząc się m.in. do poważnych problemów i zagrożeń w sektorze bankowym. Wiele z nich zostało w międzyczasie skorygowanych, jednak ten podstawowy, dotyczący złej struktury aktywów w sektorze, ciągle razi w oczy, jakby banki pozostawały impregnowane na zmiany, zgodnie z manifestem opozycji, by „było tak, jak było”. W wywiadzie z połowy 2012 r. pt. „Iluzja nadzoru nad bankami” powiedziałem: „Struktura aktywów sektora bankowego w Polsce wyraźnie wskazuje na dysfunkcjonalność tego systemu. Otóż 40 proc. aktywów banków stanowią kredyty dla klientów indywidualnych, a tylko 15 proc. – kredyty dla firm. Inaczej mówiąc, banki zarabiają głównie na obywatelach, a prawie nie finansują przedsiębiorstw.

Wynika to zarówno ze stosunkowo szczupłej bazy wytwórczej w Polsce, jak i z tego, że polscy przedsiębiorcy z nieufnością podchodzą do banków i unikają jak ognia kredytu bankowego”. Czy wiele się zmieniło w strukturze sektora mimo licznych zachęt i programów finansowych ze strony Banku Gospodarstwa Krajowego oraz korporacji ubezpieczeń KUKE SA, jak i samej Unii Europejskiej wraz z jej licznymi instytucjami finansowymi?

Zerknąłem na dane publikowane okresowo przez NBP. Otóż na koniec maja tego roku aktywa razem sektora bankowego wynoszą 1,951 bln zł (niemal 100 proc. PKB), należności od przedsiębiorstw – 352 mld zł (18 proc. aktywów razem), a od gospodarstw domowych – 665 mld zł (34 proc.).

Ciągle daleko nam do proporcji charakterystycznych dla zdrowych, rozwiniętych gospodarek, gdzie zwykle kredyty dla przedsiębiorstw stanowią co najmniej dwukrotność kredytów dla gospodarstw domowych… U nas jest na odwrót. Bez proaktywnej polityki państwa ta niezdrowa sytuacja szybko się nie zmieni!

Innym równie ważnym wyzwaniem dla sektora bankowego jest rewolucja cyfrowa, a co za tym idzie – rosnące znaczenie e-handlu i m-handlu. Ten sektor urósł z dynamiką rzędu 18 proc. w samym 2018 r., przekraczając poziom globalnej sprzedaży – uwaga –3 bln dolarów, i to jedynie dla konsumentów detalicznych.

Jeszcze szybciej rośnie e-handel w sektorze B2B. Bez platform internetowych obsługujących handel i międzynarodową wymianę towarową, wiarygodnego systemu rozliczeń transakcji, aplikacji ułatwiających życie w wirtualnym otoczeniu, polskie banki przepadną daleko za międzynarodową konkurencją, gdyż wirtualny świat nie respektuje granic między państwami.

Istnieje również niezwykle duże zagrożenie legislacyjne i prawne, regulacje unijne mogą bowiem faworyzować innych graczy ze „starych” państw Unii, jak Niemcy, Francja czy Holandia (patrz dyrektywa transportowa!).

Banki działające na terytorium Polski powinny wziąć pod uwagę Strategię na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, która wyznacza kierunek działań i inwestycji w polskiej gospodarce. Bez ich lojalnej i służebnej postawy inicjatywy rządu oraz osobiście premiera Mateusza Morawieckiego mogą spalić na panewce. A przecież wizja Polski jako hubu logistycznego na skrzyżowaniu szlaków handlowych północ – południe i wschód – zachód powinna motywować zwłaszcza instytucje finansowe. Ciągle daleko nam do sytuacji zdrowych, rozwiniętych gospodarek, gdzie zwykle kredyty dla przedsiębiorstw stanowią co najmniej dwukrotność kredytów dla gospodarstw domowych… U nas jest na odwrót

Artykuł ukazał się na łamach sierpniowego numeru „Gazety Bankowej”.

„Gazeta Bankowa” - najstarszy magazyn ekonomiczny w Polsce: aktualne wydarzenia ze świata gospodarki i finansów w kraju i na świecie, ludzie i firmy, inwestycje i świat technologii, historia polskiej gospodarki. Nowy numer miesięcznika „Gazeta Bankowa” w sprzedaży także w formie e-wydania. Szczegóły na http://www.gb.pl/e-wydanie-gb.html

Powiązane tematy

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych