Prof. Domański: Trwa kryzys demokracji, brutalizacja relacji
Przykładem może być tu słownictwo stosowane przez zwolenników partii opozycyjnych w demonstracjach ulicznych: rząd jest zły, trzeba go za wszelką cenę obalić, wszelkie środki prowadzące do tego są dobre - ocenił prof. Henryk Domański, socjolog z Instytutu Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk
PAP: Panie profesorze, za nami bardzo trudne lata - pandemia i wojna na Ukrainie stały się doświadczeniem ponadpokoleniowym Polaków. Czy w jakiś sposób nas to zmieniło, jako społeczeństwo? Pytam, gdyż sama odnoszę wrażenie, że zamiast się skonsolidować, staliśmy się jeszcze bardziej podzieleni.
Prof. Henryk Domański: Nic nie wskazuje na pogłębianie się podziałów związanych z położeniem materialnym, dostępem do wykształcenia, poziomem dochodów, uczestniczeniem w tzw. kulturze czy stylem życia. Podobnie jest z orientacjami politycznymi, są one raczej stabilne. Jednak to, że jesteśmy w okresie wyborczym i politycy wszystkich partii starają się przekonać wyborców, żeby głosowali właśnie na nie, wzmacnia poczucie konfliktowości. Całkiem inną kwestią są zmiany, które dokonały się w postrzeganiu i ocenie zagrożeń. Tym, co nas w tej chwili zajmuje najbardziej są wzrost cen, wojna na Ukrainie i bezpieczeństwo zdrowotne – tak wynikałoby z badań prowadzonych przez CBOS, w których respondenci pytani są o to, co ich zdaniem, jest największym zagrożeniem dla Polski i dla nich samych. Dopiero na dalszym planie jest wskazywanie na konflikty polityczne, które sprzyjają pogłębianiu się podziałów społecznych. Koncentrują się one głównie wokół oceny relacji między Unią Europejską a rządem i reformy sądownictwa, jednak to właśnie kryzys ekonomiczny i sprawy związane z agresją Rosji są najważniejsze.
Czy zgodziłby się pan z opinią, że następuje coraz większe radykalizowanie się uczestników życia publicznego, zarówno polityków, jak dyskutantów na platformach społecznościowych, co wyraża się m.in. postępującą brutalizacją języka? Przykład idzie od polityków?
Od polityków, ale i od mediów, ponieważ to one kształtują w znacznym stopniu opinie o rzeczywistości i sposób opisywania jej w języku potocznym. Ludzie zawsze używali mocnych, obraźliwych słów, ale nowe jest to, że dziś się to robi publicznie, prawie nikt się tego nie wstydzi, ludzie zaakceptowali posługiwanie się wulgarnym językiem, traktują to jako niezbędny element walki politycznej. Przykładem może być tu słownictwo stosowane przez zwolenników partii opozycyjnych w demonstracjach ulicznych: rząd jest zły, trzeba go za wszelką cenę obalić, wszelkie środki prowadzące do tego są dobre, nie ma więc powodów do wstydu. W przekonaniu liderów tej aktywności jest to skuteczna metoda rozchybotania emocji. Efekt jest taki, że druga strona, która nie chce nadstawiać drugiego policzka, reaguje tak samo. Jednak wydaje się – gdyż badań międzynarodowych na ten temat nie było – że brutalizacja stosunków społecznych występuje we wszystkich krajach zaliczanych do demokratycznych, a nie tylko w Polsce. Jej oznaki obserwujemy chociażby od lat na ulicach tak „kulturalnego” miasta jakim jest Paryż.
Cóż, można odnieść wrażenie, że „kryteria uliczne” to już stara, francuska tradycja. My jeszcze nie doszliśmy do tego etapu, na razie ograniczamy się do słów – ostatnio szef KO Donald Tusk mówił o durniach z PiS-u.
To tylko drobny przykład, wcześniej padały też słowa o złodziejach, o wyprowadzaniu z gabinetów prezesów NBP i TK, można zatem powiedzieć, że brutalny język stał się stałym elementem wypowiedzi publicznych lidera PO. Jego celem jest wzmacnianie przekonania, że mamy do czynienia ze złem, które należy za wszelką cenę usunąć. Pan premier Tusk robi to z upodobaniem, odwołując się przy tym do konotacji moralnych, wartościujących w opisywaniu drugiej strony. Najłagodniejsze z nich to odwoływanie się do podziału na ludzi „dobrych” i „złych” i przenoszenie tej symboliki na dobre partie opozycyjne i zły obóz rządzący, ale bywają i bardziej dosadne opisy sceny wyborczej.
Czy jest jakaś granica, której nie powinno się przekroczyć, bo dokąd zmierzamy - do „kryteriów ulicznych”, jak we Francji?
Jeżeli ludzie są przekonywani, że zło musi pokonane bezwzględnie, to nie istnieje „granica” moralna. Poza tym, wyrażanie swoich poglądów jest częścią kultury, ludzie dostosowują się do tego słownictwa, i rzeczy, które były obraźliwe jeszcze kilkadziesiąt lat temu, stają się normą. Uruchamiane są kolejne pokłady wulgaryzacji, „awansując” tym samym do repertuaru pojęć stosowanych w obronie systemu demokratycznego. Tak argumentują ci, którzy je wprowadzają do języka politycznego i nawołują do ich naśladowania. Można to traktować, jako jeden z przejawów ogólniejszego procesu, jakim jest kryzys demokracji. Polega on m.in. na nadużywaniu prawa do tzw. „wolności jednostki” bez zobowiązań, co prowadzi do rozluźnienia więzi społecznych, naruszania prawa, czasami do chaosu. Przez odwoływanie się do takich haseł jak otwartość, tolerancja i równość, które należy koniecznie realizować, usprawiedliwia się nasilanie coraz bardziej radykalnych form walki w postaci obrzucania się przez polityków inwektywami, opluwania policji, wywracania samochodów, atakowania straży granicznej.
Ludzie potrzebują czasem mocnych, „brzydkich” słów, żeby wyrazić czy podkreślić swoje emocje. Jeżeli wszelkie wulgaryzmy stają się dopuszczalnymi słowami, to jak później będą to robić?
Emocje dają o sobie m. in. znać w postaci oceniania siebie i innych w kategoriach lepszy-gorszy, uczciwy-nieuczciwy, sprawiedliwy-niesprawiedliwy. Jest to ten aspekt emocji, które nazwałem konotacjami moralnymi. Otóż nowych przekleństw nie trzeba wymyślać, te, które są, wystarczą do ich wykorzystywania w debatach parlamentarnych i w demonstracjach ulicznych, są one narzędziami zachęcającymi do walki z przeciwnikami. Natomiast należałoby, dla równowagi, podkreślić, że stosunkowo rzadziej posługujemy się wulgarnym językiem w życiu rodzinnym czy w pracy zawodowej. Zwłaszcza w miejscu pracy wydaje to niemożliwe, bo jesteśmy tam oceniani za coś zupełnie innego i dobrze wiemy, że należy unikać nadużywania nowego słownictwa „debaty publicznej”.
Robił pan niedawno badania na temat struktury klasowej polskiego społeczeństwa, czy można by je przełożyć na podziały polityczne, jakie w nim występują?
Jeśli chodzi o podstawowe podziały polityczne w Polsce, czyli między obozem Zjednoczonej Prawicy a częścią opozycji, w której dominującą rolę odgrywa Platforma Obywatelska, to elektorat PO od początku, tj. od 2001 r., plasuje się na wyższych piętrach drabiny społecznej. Kategoria ta bywa nazywana inteligencją, lub raczej „nową” inteligencją, w socjologii nazywamy ich raczej „specjalistami i kadrą kierowniczą wyższego szczebla”. Elektorat PO jest także nadreprezentowany wśród właścicieli firm poza rolnictwem. To kategoria dość rozległa, jak na społeczeństwa europejskie, liczy od ośmiu do 10 proc. Specjaliści, lub inaczej ujmując, wyższa klasa średnia, dają w sumie - w połączeniu z właścicielami - dwadzieścia-parę procent osób lokujących się na wyższych szczeblach drabiny społecznej. Natomiast, jeśli chodzi o obóz Zjednoczonej Prawicy, to rekrutuje się on głównie z rolników, tu nadreprezentacja głosujących na PiS jest największa (deklaruje ją ok. 40-50 proc. rolników), a także z kategorii określanej mianem klasy robotniczej, czyli pracowników fizycznych, w znacznym stopniu osób z wykształceniem zasadniczym zawodowym. PiS jest również mocno zasilany przez kategorie usytuowane poza hierarchią klasową, czyli niemające określonej pozycji rynkowej: emerytów, rencistów i bezrobotnych.
Stąd wynika poczucie wyższości tzw. „elit” wobec, jak to wyraził Adam Michnik, „zbieraniny pisowskiej”?
Jest to polska odmiana zjawiska określanego mianem symbolicznych dystansów klasowych. Polegają one na postrzeganiu i ocenianiu ludzi według „wyższości” i „niższości” społecznej. Albowiem oprócz „obiektywnych” wymiarów nierówności, takich jak poziom wykształcenia, zamożność lub posiadanie luksusowego mieszkania, wskaźnikami przynależności klasowej są różne „kapitały symboliczne”, o ile są one przedmiotem rywalizacji, ze względu na swą rzadkość - są one trudno dostępne - i legitymizowane jako oznaka wyższego statusu przez większość. Symboliczne dystanse klasowe są więc rodzajem „dystynkcji” pojęciowych stosowanych w celu kategoryzowania ludzi, ich aktywności, codziennych zachowań i „smaków”. Jednym z atrybutów „dystynkcji” jest podkreślanie przewagi przedstawicieli obrońców demokracji w Polsce – są nimi reprezentanci „wysokiej kultury”, kształtującej się wyższej klasy średniej, specjalistów – nad wspomnianą przez panią „zbieraniną pisowską”.Jak wiadomo, ta druga rekrutuje się w dużym stopniu z „klas niższych”, a więc w przypływie złego nastroju można więc sobie pozwolić na nazywanie ich zaściankowością, skansenem, pospólstwem, które nie rozumie, co jest dobre dla Polski. Z prowadzonych przeze mnie badań wynika, że zjawisko to rysuje się o wiele słabiej w Polsce, niż np. w Anglii czy krajach skandynawskich. Na ogół występuje w postaci nieintencjonalnych zachowań i gestów, bo oczywiście nie wypada manifestacyjnie podkreślać swej dominacji klasowej, wiedzy, mądrości. Jednak niełatwo je kontrolować i trudno się czasami od tego powstrzymać, czego świadectwem są wystąpienia Adama Michnika i innych przedstawicieli mainstreamu. Czasami wymknie się np. coś niepoprawnego panu Jerzemu Stuhrowi, pani Krystynie Jandzie, albo pani Holland. Poczucie hegemonii kulturowo-intelektualnej elit wobec ludu, i że należy go odpowiednio „oświecać” było zawsze obecne, dziś jest ono dodatkowo wzmacniane przez preferencje wyborcze związane z konfliktem klasowym. Kategorie społeczne lokujące się na niższych piętrach drabiny statusu mają o wiele słabsze możliwości zneutralizowania kultury „inteligenckiej” przez kontr-kulturę klas niższych. Trudno udowadniać, że jest się lepszym, jeśli, obiektywnie, jest się gorszym pod względem zamożności, kompetencji czy umiejętności dyskutowania i talentu do wystąpień publicznych. W związku z tym utrzymuje się pewna przewaga argumentacji stosowanej przez osoby zaliczane do elit, takie jak Michnik i środowisko mediów opozycyjnych. Stanowi to jeden z argumentów w przekonywaniu ogółu, że, w gruncie rzeczy, rządy Zjednoczonej Prawicy nie zasłużyły, żeby mieć władzę, bo popierają ich ludzie nie dość, że źle wykształceni i głupi, ale jeszcze nie znający się na czym polega demokracja, którzy nie dorośli do tego, żeby uczestniczyć w wyborach.
Rozmawiała: Mira Suchodolska (PAP)
Całość wywiadu dostępna na portalu PAP.
Czytaj też: Awantura w TVP o ceny paliw w Orlenie. Bury uderza ogórkiem
PAP/mt