Opinie

Fot. Freeimages
Fot. Freeimages

Po co nam domy dziecka?

Krystyna Szurowska

Krystyna Szurowska

ekonomistka i publicystka

  • Opublikowano: 2 czerwca 2014, 14:32

    Aktualizacja: 2 czerwca 2014, 14:34

  • 3
  • Powiększ tekst

W zamierzchłych czasach sierocińce powstawały po to, aby (jak sama nazwa wskazuje) dzieci, które nie miały rodziców znalazły schronienie, wikt i opierunek. Obecnie domy dziecka służą nam w zupełnie innym celu, bowiem dzieci mające oboje rodziców stanowią tam przytłaczającą większość. Czym więc „zasłużyli” sobie wychowankowie domów dziecko na wychowanie bez rodziców?

3 proc. - tyle stanowią sieroty w polskich domach dziecka. 80 proc. dzieci ma oboje rodziców, 17 proc. jednego. Co więc te 97 proc. robi w „bidulu”? Wiemy na pewno, że co piąte trafiło tam dlatego, że rodziców nie było stać (w opinii urzędnika) na dziecko. Nie mogli sobie pozwolić na luksus, jakim jest wychowanie latorośli, dlatego urzędnik latorośl zabrał i wsadził do rzekomo przepełnionej placówki karmiąco-demoralizującej, bo do tego rola tej instytucji się sprowadza. Bo jak inaczej nazwać można miejsce, którego (nie)wychowankowie stanowią 60 proc. osób przewijających się przez ośrodki Marka Kotańskiego, a w społeczeństwie są grupą oscylującą wokół 1 proc? Przedstawiciele instytucji odpowiedzialnych za odbieranie dzieci rodzicom tłumaczą, że prawie żadne dziecko nie jest odbierane rodzicom tylko z powodu biedy. Najczęściej obok biedy występują w domu inne „problemy socjalne”, ot na przykład otyłość, albo (częściej) bezrobocie. Dom dziecka rzeczywiście rozwiązuje problem otyłości – tylko patrzeć, jak młody zacznie ćpać, a wtedy błyskawicznie zrzuci parę kilo. A na bezrobocie? Kiedy dziecko zabiorą rodzicom ci może opamiętają się i zaczną głosować na kogoś innego niż te nasze leśne dziady ze świętej sitwy koalicji, która monopolu przy korycie broni jak Michnik Jaruzelskiego, ale żeby się zabrać za coś pożytecznego to już trudniej.

Oczywiście żaden geniusz nie wpadł na pomysł, aby te pieniądze, które zostaną wydane na dziecko w domu dziecka dać rodzinie. Nie, bo to by było zbyt proste! Poza tym, czyż słowo „pomysł” postawione w jednym zdaniu ze słowem „urzędnik” nie stanowiłoby pewnego rodzaju rewolucji obyczajowej? Co jeszcze lepsze! Zdarzają się przypadki, że dzieci zostają odebrane rodzinom, które zarabiają, ale na czarno lub na szaro i nie mają jak udokumentować przychodu. Dzieci są odżywione, umyte i schludne, ale papieru nie ma. A kto to widział bez papieru dzieci wychowywać!

Poza 20 proc. dzieci z biednych rodzin jest też 80 proc. z 97 proc. nieletnich, którzy pomimo posiadania przynajmniej jednego rodzica znalazło się w sierocińcu i to nie z przyczyn kiepskiej sytuacji ekonomicznej w domu (albo braku papierów). To różne przypadki, jednak zakładając że rzeczywiście w tych domach dochodzi do patologii to i tak w praktyce dziecko z patologii rodzinnej trafia do patologii opiekuńczo-wychowawczej. Różnica to kolosalna, prawda? Zamiast rodziców nad nieletnim znęcać się będą co bardziej rozwydrzeni współwychowankowie placówki. Wspaniale.

Dzieci, których rodzice nie utracili w pełni praw rodzicielskich nie mogą zostać w pełni adoptowane. W takim przypadku dopuszczone jest tylko „przysposobienie niepełne”, co oznacza, że przysposobiony nieletni nie jest „pełnoprawnym” członkiem nowej rodziny – nie nosi ich nazwiska, nie staje się też zstępnym „rodziców”. Dodatkowo jest nadal „częścią” biologicznej rodziny, a więc w zależności od decyzji sądu biologiczni rodzice są uprawnieni do podejmowania pewnych decyzji, widywania się z dzieckiem etc. Jak nietrudno się domyślić taka sytuacja zdarza się wyjątkowo rzadko. Reszta dzieci wegetuje w bidulu nie czekając na nic, za to stając się marginesem społecznym.

Oczywiście, nikt rozsądny nie kłóci się z tym, że jeśli w domu występuje patologia (i nie mówię tu o bezrobociu) należałoby jakoś zapobiec jej dalszemu rozprzestrzenianiu. Jeśli nie chcemy odbierać rodzicom ich praw, stosownym wyjściem byłaby rodzina tymczasowa, zastępcza, która w odpowiedni sposób zajęłaby się nieletnim. Tylko tych jest mało. A dlaczego? Ano dlatego, że nasze państwo bierze się za rozwiązywanie patologii będąc samemu największą patologią. Rodzina zastępcza średnio dostaje na dziecko 1200 złotych. Za tysiąc dwieście złotych może i da się bardzo skromnie utrzymać dziecko, ale przecież rodzina zastępcza to nie jest wolontariat! Ci ludzie powinni dostawać wynagrodzenie za specjalistyczną (przecież „dostają” dzieci po przejściach, pochodzące z marginesu!) opiekę nad nieswoim dzieckiem. Oczywiście w związku z tym powinni spełniać pewne wymagania, mieć kwalifikacje – rodzic zastępczy powinien być profesją. W dodatku bardzo dobrze opłacaną, ponieważ nie przysługują im urlopy, wolne soboty, dzień pracy trwa dwadzieścia cztery godziny etc. Państwo doskonale wie, że nie da się utrzymać „profesjonalnie” dziecka za 1200 złotych, dlatego domy dziecka na jednego wychowanka dostają 3200. A gdyby tak dać rodzinom zastępczym te trzy dwieście? Nie. To by było zbyt proste.

Szanownym urzędnikom oraz rządzącym zanim zawezmą się za „walkę z patologią” poprzez wyciąganie dzieci z patologii (jak na przykład praca na czarno!) i wsadzanie ich do innej patologii, niech spróbują najpierw wyeliminować patologię w prawie, czy w systemie działania publicznych instytucji. Jako społeczeństwo powierzyliśmy im misję naprawiania zepsutej lub narażonej na zepsucie tkanki, a oni nie dość, że nie wywiązują się z obowiązku to jeszcze sami tworzą kolejne patologie. Są zwyczajnie bezużyteczni...

Powiązane tematy

Komentarze