Opinie

Fot. Freeimages
Fot. Freeimages

Geniusz Arłukowicza

Jerzy Żyżyński

Jerzy Żyżyński

Ekonomista, poseł na Sejm RP

  • Opublikowano: 12 września 2014, 12:55

  • Powiększ tekst

Napisałem kilka miesięcy temu tekst w którym dowodziłem daremności starań o wypełnienie rozkazu premiera Tuska, by w ciągu trzech miesięcy zniknęły kolejki do lekarzy, bo po prostu z teorii kolejek wynika, że jest to niemożliwe, długość kolejek jest bowiem wynikiem relacji liczby osób oczekujących na obsługę do liczby stanowisk obsługi. Z jednej strony są chorzy, z drugiej lekarze na swych stanowiskach pracy. Liczba chorych to pewien procent ogółu ludności, a liczba mieszkańców naszej Ojczyzny w stosunku do liczby lekarzy – należy do najwyższych w Europie (za nami tylko Cypr i Turcja), bo po prostu mamy mało lekarzy. A stało się tak, ponieważ dopuszczono do gigantycznego drenażu polskiego rynku pracy, „wytransferowania” z Polski przez zachodnie firmy rekrutujące fachowców medycznych znacznej liczby lekarzy, przede wszystkim specjalistów. Tam poprawiono sobie sytuację w ochronie zdrowia, skrócono kolejki – kosztem Polski.

Ale cóż, namądrzyłem się, namądrzyłem, ale nie wziąłem pod uwagę, że geniusze potrafią obalić naukę. Oto przychodzi pacjent do warszawskiej przychodni, gdzie zawsze były kolejki – pusto, ani jednej osoby – kolejki znikły. Pyta, dlaczego – i sprawa jasna: oto NFZ obciął limity - i do doktorów specjalistów nie ma zapisów do końca roku. Genialne – no przecież wystarczyło po prostu kolejki skasować i zniknęły. Ileż to problemów można by rozwiązać, dzięki takiemu geniuszowi. W komunizmie doskwierały nam nieustanne kolejki, tośmy go obalili – a tymczasem, panowie byli PZPR-owcy, trzeba było zlikwidować sklepy, to i nie byłoby kolejek. Geniuszu wam brakowało.

Ale żartować nie wypada, bo sprawa jest poważna: cierpią ludzie, a my mamy do czynienia z rażącą niekompetencją pana Arłukowicza. Oto w Gazecie pojawiła się informacja o nowym genialnym pomyśle - to pomysł na zmniejszenie kolejek do leczenia zaćmy: wystarczy połowę pacjentów z zaćmą odesłać na prywatne, a co za tym idzie płatne operacje – i problem z głowy (z głowy pana ministra ma się rozumieć). Wedle tego pomysłu do refundowanych przez NFZ operacji usunięcia zaćmy okuliści mają kwalifikować tylko pacjentów z zaawansowaną chorobą. Reszta chorych zapłaci za operację z własnej kieszeni, minimum 3 tys. zł. Kogo nie będzie stać, będzie musiał czekać, aż jego wzrok się pogorszy.

Minister Arłukowicz wykazuje się znowu rażącą niekompetencją i łamie prawo, gdyż zgodnie z Art. 68 Konstytucji, przypominam,

  1. Każdy ma prawo do ochrony zdrowia.
  2. Obywatelom, niezależnie od ich sytuacji materialnej, władze publiczne zapewniają równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych. Warunki i zakres udzielania świadczeń określa ustawa.
  3. Władze publiczne są obowiązane do zapewnienia szczególnej opieki zdrowotnej dzieciom, kobietom ciężarnym, osobom niepełnosprawnym i osobom w podeszłym wieku. (podkreślenia moje – J.Ż.) (…)

Stwierdzenie w pkt 1, że „Warunki i zakres udzielania świadczeń określa ustawa” nie oznacza, że można ustawą ograniczyć czyjekolwiek uprawnienia do równego traktowania, ustawa ma określić sposób realizacji praw obywateli, ale nie może ich odebrać ani ograniczyć.

Podkreślam, że nie ma żadnego tłumaczenia, że „za mało pieniędzy”, że „nas nie stać” – to nieprawda, mamy najniższą składkę w porównaniu z podobnymi nam krajami, a zarazem w porównaniu z nimi najbardziej obciążamy obywateli, do tego relatywnie dużo biedniejszych - warto przypomnieć, że podczas gdy wydajność polskiego pracownika stanowi 75% wydajności unijnej, to jego płaca tylko 35%, a PKB na głowę - tak pośrodku - 50%. A tak NIE MUSI BYĆ, trzeba tylko kompetentnie zając się sprawą i problem rozwiązać.

Ale jest jeszcze gorzej niż mogłoby być w tych istniejących złych warunkach. Oto ukazało się roczne sprawozdanie z wykonania planu finansowego NFZ. Dowiadujemy się z niego, że NFZ wypracował dodatni wynik finansowy w wysokości 382,8 mln zł. Jest to rzecz skandaliczna i nonsens ekonomiczny. Procentowo jest to co prawda niewiele, tylko 0,6 proc. przychodów ze składek, ale i tak jest to o co najmniej 382 mln zł za dużo. To oznacza, że z tego, co obywatele wyłożyli na ochronę zdrowia, zmarnowano prawie 400 mln. Tak, to marnowanie pieniędzy ubezpieczających się, bo nie po to ludzie oddają część swych ciężko zapracowanych a i tak (dla olbrzymiej większości) rażąco niskich wynagrodzeń, by prezesostwo NFZ budowało sobie finansowy pomnik - kosztem tysięcy, którym skąpi się pieniędzy na leczenie.

Trzeba jasno zrozumieć, że instytucje publiczne nie są od osiągania zysków, mają realizować zadania publiczne, czyli dla dobra powszechnego, pro publico bono, dla obywateli. Wbrew temu, co twierdzą różni dyletanci, mogą nawet ponieść wydatki wyższe od swych przychodów, czyli mieć deficyt - choć jest to niepożądane - ale cel ich działania jest ważniejszy niż wyniki finansowe. Ministerstwo plecie głupstwa, że chorzy, którzy są „niedostatecznie chorzy” mają sami sobie finansować operacje – te 382 mln zł to byłyby pieniądze na leczenie dla ponad 120 tys. chorych na zaćmę. Ale przypominam: można by to osiągnąć, jeśli jest dostateczna liczba lekarzy - bo żadne kierowanie do dodatkowo płatnego leczenia nie pomoże, jeśli po prostu nie ma lekarzy, kolejki i tak nie znikną – tylko przeniosą się do tych płatnych gabinetów.

Ta wypracowana nadwyżka NFZ-tu jest gigantycznym skandalem. Słyszymy, że „nie stać nas” na leki dla chorych na cukrzycę, wybitni lekarze onkolodzy skarżą się w telewizji, że chcieliby leczyć, jest sprzęt, są „moce produkcyjne”, ale nie mogą, bo NFZ nie daje pieniędzy; w szpitalach skąpi się nawet na papier toaletowy, a tymczasem NFZ wypracowuje sobie nadwyżkę finansową … i pewnie szefostwo wyciągnie ręce po nagrody i wypnie piersi do medali.

Rażąca niekompetencja ministra Arłukowicza i kierownictwa NFZ-u polega na niezrozumieniu, że w Polsce łamie się podstawową zasadę ubezpieczeniową: wszyscy płacimy składki ubezpieczenia zdrowotnego, jest zatem OBOWIĄZKIEM ubezpieczyciela sfinansowanie nam – jak to się fachowo mówi w teorii ubezpieczeń – skutków zdarzenia losowego – ta zasada dotyczy nie tylko wypadków komunikacyjnych, pożarów czy innych zdarzeń losowych – dotyczy także zdarzenia polegającego na pojawieniu się choroby czy dolegliwości, której może zaradzić lekarz. Ubezpieczenie zdrowotne powinno działać tak, jak każde inne ubezpieczenie – zatem NFZ łamie podstawową zasadę ubezpieczeniową odmawiając sfinansowania zabiegów leczniczych, zwłaszcza tych kosztownych. Co prawda ustawa o ubezpieczeniach zdrowotnych dopuszcza limitowanie świadczeń, ale jest sprzeczna z ustawą o ubezpieczeniach jako takich – i jest też sprzeczna z Konstytucją – jak wynika z przytoczonych jej przepisów.

Naszym fatum jest niezdolność rządzących do rozwiązywania podstawowych problemów kraju, w sferze ochrony zdrowia jest to szczególnie wyraźnie widoczne i najbardziej doskwiera zwykłym ludziom. Ale trzeba przyznać, że sprawa jest bardzo skomplikowana. Kolosalnym błędem było wpędzenie polskiej ochrony zdrowia w ślepą uliczkę spółek handlowych – co zrobiła w swoim czasie minister Kopacz. Jest ona znakomitym dowodem na to, że można być dobrym lekarzem, ale można jednocześnie nie mieć podstawowej umiejętności zrozumienia procesów ekonomicznych i dać się podpuścić ludziom bezpodstawnie kreującym się na ekspertów.

Popełniono gigantyczne błędy z powodu z jednej strony upartych prób przekształcenia ochrony zdrowia z systemu usług publicznych funkcjonujących według zasady non profit, czyli nie dla zysku, w jakąś namiastkę rynku, gdzie zysk jest podstawowym celem; z drugiej - niezrozumienia, że ma tu miejsce zasadnicza sprzeczność, konflikt motywacyjny między pacjentem a „urynkowionym” lekarzem, polegający na tym, że pacjent chciałby być wyleczony szybko, skutecznie i tanio, a lekarz „żyje” z tego, że ludzie chorują, natomiast wtedy, gdy są zdrowi, to nie osiąga zysków - w rezultacie cały system motywowany jest do tego, by leczyć możliwie długo i drogo – skutki tego wielokrotnie opisywała prasa i literatura fachowa.

Tę fałszywą namiastkę rynku tworzono przez przekształcanie na siłę szpitali w spółki prawa handlowego, czyli formy organizacyjne, których celem jest wypracowywanie zysku dla właścicieli kapitału, oraz przez administracyjne „tworzenie” towarów, jakimi miały te spółki handlować. Stąd wzięło się uparte definiowanie rozporządzeniami, ujmowanie w karby biurokratycznych schematów wszelkich chorób, procedur i zabiegów oraz próby wyceniania ich – łudząc się, że powstanie system działający tak, jak w gospodarce rynkowej, gdy powstaje cena produktów i usług. Zabrakło zrozumienia, że w wielu przypadkach nie ma pojedynczych chorób, lekarz powinien leczyć całościowo. Jak powiedział mi zaprzyjaźniony lekarz, on chciałby leczyć człowieka, ale mu nie wolno, on ma leczyć chorobę przy pomocy procedur, które są najlepiej wycenione przez NFZ, bo od tego zależą dochody szpitala – człowiek-pacjent zniknął. Starsi lekarze mówią, że „kiedyś normalnie się leczyło teraz wykonuje się procedury medyczne”. Paradoks i kompromitacja polega na tym, że z tego wynika, iż „normalne” to było w komunizmie, który obaliliśmy by dojść do normalności.

Warto na marginesie dodać, że to jest swoista obsesja źle wykształconych w ekonomii liberałów – wszystko chcą zamienić na jakiś pseudo-rynek, bo wydaje im się, że jest to kamień filozoficzny przekształcający ołowiane państwo w złoto doskonałego mechanizmu rynkowego. To samo czynią w nauce – stąd obłęd punktowania i indeksowania wszystkiego: punkty, punkty, punkty i biurokratyczne ocenianie pracy naukowców - i w efekcie gigantyczne tony niepotrzebnie zadrukowywanego papieru i marnowany czas naukowców.

Ale takiego kamienia filozoficznego nie ma, jest za to psucie energii społecznej i relacji między pacjentem a lekarzem - tak jak i między naukowcem a jego misją doskonalenia wiedzy i poszukiwania prawdy – mamy dziesiątki przykładów na to, jak w gruncie rzeczy zdemoralizowano lekarzy, wymuszając na nich interesowne podejście do zawodu: tam gdzie nie ma kasy, nie tyle, że chce się palcem kiwnąć – nie wolno. Znakomitym przykładem jest przypadek pewnej pani, która będąc w ciąży, musiała jeździć od szpitala do szpitala w poszukiwaniu pomocy przy usunięciu kleszcza z ucha jej 2-let¬niej córki. Wydawać by się mogło, że ten delikatny zabieg może wykonać każdy lekarz – a tymczasem w takiej głupiej sprawie musiała przejechać 50 kilometrów, bo najpierw pomocy odmówił internista z lokalnej nocnej pomocy medycznej, potem jeden szpital, następnie inny… bo stan dziecka nie zagraża jego życiu. Mamy dziesiątki bardziej drastycznych przykładów arogancji i lekceważenia dobra pacjenta – zarówno w państwowych jak i sprywatyzowanych lecznicach – czego pierwotną przyczyną jest system wycen, procedur, selekcji i limitów.

Naprawa błędów popełnionych przez PO w polskim systemie ochrony zdrowia (i zresztą nie tylko tam) będzie wymagała kolosalnej pracy. Potrzeba z jednej strony zmiany filozofii finansowania, odejścia od niemądrej zasady, że „pieniądz idzie za pacjentem”, przywrócenia formuły instytucji dobra publicznego w miejsce narzuconej komercji i systemowego rozwiązania konfliktu motywacyjnego stworzonego w tym chorym systemie. Trzeba wspólnie ze środowiskami lekarskimi sięgnąć do kompetentnych rozwiązań organizacyjnych podporządkowanych dobru pacjenta – bo i na tym przecież lekarzom najbardziej zależy. I wreszcie, trzeba inwestycji w uczelnie medyczne, bo tak naprawdę podstawowym warunkiem stworzenia przyjaznego pacjentom systemu jest poprawa w sytuacji kadrowej.

Powiązane tematy

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych