Opinie

Lis zakneblowany „taśmą wicepremiera”

Wojciech Surmacz

Wojciech Surmacz

Redaktor naczelny wGospodarce.pl i Gazety Bankowej

  • Opublikowano: 3 lutego 2016, 14:49

    Aktualizacja: 4 lutego 2016, 19:10

  • Powiększ tekst

Czy dziennikarze „Newsweek Polska” są „paserami złodzieja treści prywatnych rozmów”, a w ich redakcji doszło do złamania i podeptania „fundamentalnych standardów dziennikarskich”? Zgodnie z tokiem rozumowania Tomasza Lisa należałoby uznać, że tak.

Wszyscy, którym się wydawało, że kulisy tzw. „afery taśmowej” z biegiem czasu będą wyjaśniane mogli się poczuć rozczarowani czytając w najnowszym wydaniu tygodnika „Newsweek Polska” tekst pod tytułem „Taśma wicepremiera”. Z punktu widzenia zwykłego czytelnika treść tej publikacji można skomentować krótko: nihil novi – nieznani sprawcy (służby specjalne, gangi biznesowe – a może jedno i drugie?) wciąż usiłują manipulować opinią publiczną i rozgrywać partie polityczne.

Zawód dziennikarza zobowiązuje jednak do spojrzenia na to wydarzenie inaczej, do analizy, która prowadzi do smutnej konstatacji...

Antydziennikarze

Latem 2014 roku wybuch „afery taśmowej” wywołał w środowisku dziennikarskim publiczną debatę na temat istoty tego zawodu – etyki, rzetelności, działania w interesie publicznym... Do dyskusji włączył się wtedy także Tomasz Lis, który na własnym portalu opublikował swoisty manifest zawodowy pt. „Gdybym miał te taśmy”.

Jako gwiazda TVP, redaktor naczelny „Newsweek Polska” i laureat wielu branżowych nagród deprecjonował warsztat dziennikarzy „Wprost” nazywając ich „stenotypistami”, których pracą nie zarządza redaktor naczelny lecz „szef studia nagrań”, decydujący osobiście jaki fragment taśm i kiedy opublikuje. Lis nie krył zażenowania jakością „taśmowych” artykułów „Wprost”, zarzucając ich autorom antydziennikarstwo:

„Po pierwsze chciałbym wiedzieć, kto nagrywał i jakie ma intencje. Bo dość powszechna w tych dniach formułka - nieważne kto nagrywał, ważne co jest na taśmach - jest intelektualnie wybrakowana. Oczywiście ważne jest jedno i drugie. A więc kto nagrywał i dlaczego? Dlaczego chce opublikować te nagrania teraz. Dlaczego przyszedł do mnie? Czy to, co mi oferuje to całość nagrań czy część? Jeśli część, to kto dysponuje resztą? Dlaczego reszty nie udostępnił? Kiedy może to zrobić? To pytania szalenie ważne. Poważne dziennikarstwo, jakiekolwiek dziennikarstwo, odpowiedzi na takie pytania wymaga, wręcz ich żąda. Bez poszukiwania odpowiedzi na takie pytania dziennikarstwo staje się nie tylko kulawe, ale staje się dziennikarstwa zaprzeczeniem” - alarmował Tomasz Lis.

Trudno się z nim nie zgodzić tym bardziej, że te pytania pozostają aktualne. Wciąż nie do końca wiemy jak było naprawdę. Nakarmieni przez poprzednią ekipę rządzącą „formułkami intelektualnie wybrakowanymi” o gangu kelnerów, działającym na zlecenie jednego, upadłego biznesmena, ciągle czekamy na wyjaśnienie sprawy. Opinia publiczna liczy w tej kwestii zapewne na nowy rząd, ale chyba jeszcze bardziej na media, którym w większości chyba niestety w ogóle nie zależy, by wyjaśnić tajemnicę „afery taśmowej”. Tacy dziennikarze to antydziennikarze.

Paserzy

W swoim manifeście z 2014 roku Tomasz Lis tłumaczył, co by zrobił gdyby w jego ręce trafiła „taśma”?

„Jeśli chcę być dziennikarzem, a nie paserem złodzieja treści prywatnych rozmów, które je nagrywał, muszę wykonać dziennikarską pracę. Nie ma więc mowy wyłącznie o spisywaniu i drukowaniu. Mam obowiązek na przykład sprawdzić, czy deal między panem Belką a Sienkiewiczem był czy nie. Czy miał charakter pozakonstytucyjny czy nie” - słusznie prawił Lis.

Sęk w tym, że gdy „taśma” w końcu trafiła do kierowanej przez Tomasza Lisa redakcji, rzeczona „dziennikarska praca” nie została wykonana. „Newsweek” opublikował fragmenty stenogramu z rozmowy z kwietnia 2013 r, zarejestrowanej rzekomo w Restauracji Sowa i Przyjaciele, w której udział wzięli: Mateusz Morawiecki – prezes BZ WBK, Zbigniew Jagiełło – prezes PKO BP, Krzysztof Kilian – prezes PGE oraz jego zastępca – Bogusława Matuszewska. Czy był deal między nimi? Dlaczego się spotkali? Złamali prawo? Z tekstu wynika jedynie, że Kilian i Matuszewska odzywali się rzadko, a najwięcej jest dialogów pomiędzy Morawieckim i Jagiełłą. To wszystko. Autorzy (uchodzący w swoim środowisku za śledczych) praktycznie nie dotykają clou sprawy.

Wniosek: nie było dealu, spotkanie miało charakter prywatny, uczestnicy nie złamali prawa. Nie ma tematu albo jak zwykli mawiać w takich przypadkach redaktorzy „Newsweeka”: „nie ma story”.

Należałoby zatem uznać, że dziennikarze Tomasza Lisa wcielili się w role „paserów złodzieja treści prywatnych rozmów”. Ale nie są prostymi „stenotypistami”, bo jakieś wnioski starają się jednak wyciągać. Na przykład takie:

„Z nagrania wynika, że Morawiecki miał dobre kontakty także z innymi czołowymi politykami Platformy. Proponowano mu nawet wejście do ówczesnego rządu.”

Potem anonimowy „współpracownik prezesa PiS” dolewa oliwy do ognia twierdząc:

„Morawiecki podobno odrzucił propozycję Tuska. Po prostu nie chciał być w jego rządzie”.

Wtedy śledczy „Newsweeka” wznoszą się na intelektualne wyżyny pisząc:

„Czy tak było w rzeczywistości? Trudno powiedzieć, z przebiegu spotkania u Sowy do końca to nie wynika. Morawiecki rozmawia z Jagiełłą tak, jakby lada moment miał dołączyć do ekipy Tuska”.

Po czym kładą czytelnikom na tacy „dowód” w postaci luźnego wywodu, przypisanego Morawieckiemu, który sprowadza się do stwierdzenia, że Tomasz Arabski, wówczas szef kancelarii Tuska, chciał porozmawiać z prezesem BZ WBK o „różnych inwestycjach”.

Doprawdy niezbadane są meandry logiki śledczych Tomasza Lisa...

Chłopcy na posyłki

W „taśmowych” refleksjach z czerwca 2014 roku, naczelny polskiej edycji „Newsweeka” pisze, że gdyby trafiła w jego ręce taśma, to jako dziennikarz po prostu musiałby wykonać kilka podstawowych czynności:

„Muszę skontaktować się z "bohaterami" nagrań. Muszę zażądać od premiera zapoznania się z nimi i ustosunkowania się do nich. Jeśli tego nie zrobię, nie jestem dziennikarzem, jestem co najwyżej chłopcem na posyłki” - zarzekał się Tomasz Lis.

Co zrobili jego podwładni z „Newsweeka”? Skontaktowali się z Mateuszem Morawieckim i Zbigniewem Jagiełłą.

„Zarówno Morawiecki, jak i Jagiełło podkreślają w e-mailach przesłanych do „Newsweeka”, że mają status pokrzywdzonych w śledztwie podsłuchowym i że ze względu na jego dobro nie będą komentować przebiegu rozmów z Sowy” - napisali w swoim tekście autorzy „Taśmy wicepremiera”.

Niestety nic nie wspominają o pozostałych uczestnikach zarejestrowanej rozmowy - Krzysztofie Kilianie i Bogusławie Matuszewskiej. Może był utrudniony kontakt, może za mało czasu? A może w ogóle nie próbowali?

Wszystko wskazuje także na to, że autorzy – czniając dziennikarskie abc, napisane przez swojego szefa – nie zażądali od premiera zapoznania się z treścią nagrania i ustosunkowania się do niego.

No i co teraz? Pracownicy redakcji „Newsweek Polska”, którzy napisali rzeczony tekst są dziennikarzami, czy „chłopcami na posyłki”?

Zanim czytelnik sam sobie odpowie na to pytanie, trzeba jeszcze raz przypomnieć o istocie tzw. „afery taśmowej” czyli konieczności jej wyjaśnienia, którą w 2014 roku Tomasz Lis – słusznie - uważał za dziennikarski obowiązek.

„MUSZĘ poszukać, a najlepiej znaleźć odpowiedź na pytanie, kto nagrywał, jakie były jego motywy i jakie są jego intencje” - podkreślał Lis w swoim orędziu do dziennikarzy.

Niestety jego podwładni potraktowali ten obowiązek zaledwie jednym, z gruntu fałszywym sformułowaniem (więcej o tym kto i dlaczego nagrywał w ogóle nie piszą):

„Mateusz Morawiecki, wicepremier i minister rozwoju, to jedyny członek rządu Beaty Szydło nagrany przez kelnerów z restauracji Sowa i Przyjaciele.”

Dzisiaj chyba nawet dzieci w przedszkolu nie wierzą w „gang kelnerów”.

Współsprawcy

Tomasz Lis kończy swój taśmowy manifest dziennikarski z 2014 roku tak:

„I dokładnie taką pracę bym zlecił. Premier ma prawo odmówić. Nagrywani też. Ale to już ich problem. Wyjaśnienie najważniejszych wątków rozmowy należy do redakcji. Znalezienie informacji kto nagrywał i dlaczego też. To zrobić musimy. A gdy już zrobiliśmy, możemy publikować to, co mamy, dokładniej - to, co jest ważne.

Musimy to zrobić w ten sposób, bo w innym przypadku musi się pojawić pytanie nie tylko o etyczne, ale także prawne współsprawstwo w przestępstwie. Musimy tak zrobić, by uczynić zadość fundamentalnym standardom dziennikarskim, a nie by im zaprzeczyć, by je złamać i podeptać.”

Tymczasem gdy niespełna dwa lata później w ręce ludzi Tomasza Lisa wpadły „nowe taśmy”, piewca fundamentalnych standardów dziennikarskich wykazał się moralnością Kalego. Tomasz Lis i jego ludzie wydrukowali stenogramy i zachowali się jeszcze gorzej niż „stenotypiści” z „Wprost”, bo treść podsłuchanych rozmów opatrzyli komentarzami z kosmosu, niczego nikomu nie wyjaśniając. Postanowili się poruszać w sferze plotek, niedomówień i insynuacji.

Sam Lis udaje, że tekstu w ogóle nie było. W zarządzanym przez siebie tygodniku przemilczał skwapliwe sprawę, jakby był zakneblowany „taśmą wicepremiera”. Branżowe portale, które tak biły na alarm wtórując Lisowi w czerwcu 2014 roku, też wydają się nie zauważać problemu.

Dlatego zadaję publicznie pytanie: czy publikując tzw. „taśmę wicepremiera” Tomasz Lis i jego współpracownicy z „Newsweek Polska” wykazali się nie tylko etycznym, ale także prawnym współsprawstwem w przestępstwie, którym była niewątpliwie „afera taśmowa”? Czy zaprzeczyli, złamali i podeptali fundamentalne standardy dziennikarskie?

Zgodnie z tokiem rozumowania Tomasza Lisa z czerwca 2014 roku należałoby uznać, że tak.

Powiązane tematy

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych