Opinie

fot. www.freeimages.com
fot. www.freeimages.com

Grecja stanęła Niemcom ością w gardle. Nie należy im jednak współczuć - sami są sobie winni

Aleksandra Rybińska

Aleksandra Rybińska

Absolwentka wydziału socjologii paryskiej Sorbony oraz Instytutu Nauk Politycznych w Paryżu. Dziennikarz portalu wPolityce.pl i tygodnika wSieci. Członek redakcji internetowego tygodnika idei Nowa Konfederacja i zarządu Fundacji Macieja Rybińskiego. Wcześniej m.in.: Rzeczpospolita, Gazeta Polska i Gazeta Polska Codziennie.

  • Opublikowano: 18 lutego 2015, 21:31

    Aktualizacja: 18 lutego 2015, 21:39

  • 11
  • Powiększ tekst

Zegar coraz głośniej tyka. 28 lutego program pomocowy dla Grecji dobiegnie końca. Wprawdzie rząd premiera Aleksisa Ciprasa zamierza zwrócić się o przedłużenie „umowy kredytowej” ze strefą euro. Ale tylko o kilka miesięcy i pod warunkiem, że nie będzie musiał spełnić w zamian wymogów oszczędnościowych tzw. „trojki” międzynarodowych kredytodawców z EBC, MFW i UE.

W latach 2010-2014 Grecja otrzymała 240 mld euro w ramach tzw. „bailoutu”. Kolejnych pożyczek nie chce, w każdym razie jeśli oznacza to kontynuację polityki zaciskania pasa i nadzór eurokratów nad finansami państwa. Dla Greków Bruksela i Berlin traktują kraj jak neokolonię, wymuszając na Atenach prywatyzacje i wyprzedaż narodowego majątku (z wyspami włącznie). Premier Aleksis Cipras oświadczył we wtorek, że jego rząd nie ulegnie szantażowi partnerów ze strefy euro; podkreślił, że Ateny pracują nad nowym, „uczciwym i wzajemnie korzystnym porozumieniem”, ale że nie pójdą na ustępstwa.

Twarda postawa Aten rozzłościła Niemców. Minister finansów Niemiec Wolfgang Schäuble nie omieszkał przypomnieć Grekom, że „28 lutego będzie koniec”. Koniec, czyli bankructwo. I opuszczenie strefy euro, którego Grecy nie chcą, a które Niemcom, jeśli wierzyć władzom w Berlinie, jest zupełnie obojętne. Bo, jak podkreśliła kanclerz Angela Merkel, strefa euro jest dziś o wiele odporniejsza na wstrząsy, niż na początku greckiego kryzysu. Może się więc obejść bez Grecji. Bunt neokolonii na europejskich peryferiach, przenoszący się z Grecji powoli na Hiszpanię, Portugalię i Irlandię, zostałby w ten sposób raz na zawsze zduszony. Polityczna suwerenność tak, ale dopiero po spłacie długów.

To jednak tylko jedna strona medalu. Przetrwanie euro zależy od wiary rynków finansowych w nieodwracalność wspólnej europejskiej waluty. Zrealizowanie skrajnie pesymistycznego scenariusza wyjścia Grecji ze strefy euro podważyłoby tą wiarę. Miałoby więc fatalne skutki dla odradzającej się po raz wtóry europejskiej gospodarki. Strefa euro mogłaby się rozpaść. I straciłby na tym najbardziej Berlin. Niemcy - czwarta największa gospodarka na świecie - eksportują ekwiwalent 50 proc. swojego PKB, a członkostwo w Unii Europejskiej - ze strefą wolnego handlu i euro - gwarantuje podtrzymywanie tego eksportu.

Wersja Niemiec jest taka, że kryzys grecki to skutek nieodpowiedzialnej polityki społecznej Aten, polegającej m.in. na wcześniejszych emeryturach w administracji publicznej, nazbyt wysokich zasiłkach dla bezrobotnych itd. W rzeczywistości jednak to Niemcy doprowadziły Grecję na skraj bankructwa. Pożyczki, jakich niemieckie banki udzieliły Grecji – pisze amerykański ośrodek Stratfor - miały na celu podtrzymanie popytu na niemiecki eksport.

Niemcy wiedziały, że spłata długu nie będzie możliwa. Grecja znalazła się w sytuacji dramatycznej, godząc się na plan ratunkowy i oszczędnościowy dyktat, któremu nie mogła podołać. Spowodowało to depresję gospodarczą, z której Grecja nie wyszła do tej pory. Do tanga trzeba dwojga, a niemieckie i francuskie banki zarobiły krocie na pożyczkach udzielonych Grecji. Nie bacząc na związane z tym ryzyko. Za pożyczki od niemieckich banków Grecy kupowali niemieckie towary, nakręcając niemiecki eksport i wzmacniając gospodarczą hegemonię Niemiec.

Ateny jeszcze w 2012 r. na szczycie greckiego kryzysu, obłożone dyktatem oszczędnościowym, kupowały niemieckie fregaty, czołgi i łodzie podwodne („Die Welt”: „Piękna broń dla Aten”), omijając surowe warunki pakietu pomocowego, narzuconego im przez Brukselę i Berlin. Budżet obronny Grecji wyniósł w 2010 r. prawie 7 mld euro. Niemal w całości został wydany na modernizację armii oraz zakup niemieckiego uzbrojenia. Jednocześnie zmniejszono pensje w sektorze publicznym. Z wyjątkiem kilku polityków Zielonych nikt w Niemczech nie widział w tym nic zdrożnego.

Na szczycie unijnym w październiku 2010 r. , w chwili gdy grecki kryzys osiągnął apogeum, Merkel i ówczesny prezydent Francji Nicolas Sarkozy mieli, według greckich mediów, przypomnieć ówczesnemu premierowi Grecji George’owi Papandreou, że „ma wywiązać się z już zawartych umów zbrojeniowych”, a nawet zawrzeć kolejne. Grecy bezzwłocznie przystąpili do zakupu niemieckich czołgów Leopard oraz dział samobieżnych. Za 2 mld euro. Niemiecki eurodeputowany Zielonych Daniel-Cohn Bendit wówczas otwarcie mówił, że Berlin wymusił na Atenach zakup niemieckiego uzbrojenia w zamian za gwarancję dalszych kredytów.

Jednocześnie Niemcy z typową dla siebie arogancją pouczali Greków, radząc im, by zarządzali państwem jak „szwabska gospodyni” (ta uwaga Angeli Merkel szczególnie rozzłościła Greków). W niemieckich mediach była mowa o „leniwych greckich oszustach”, którzy zamiast pracować opalają się na plażach, na koszt niemieckich podatników. Całkowity brak empatii dla Greków ze strony narodu, który do dziś wspomina „upokorzenie” dyktatu wersalskiego, był wręcz uderzający.

Tymczasem Berlin przystąpił do ratowania Grecji wyłącznie po to by zminimalizować straty dla niemieckich banków. Oraz by Grecy mogli dalej kupować niemieckie towary na które ich nie stać. Jeśli niemieccy podatnicy mogą więc mieć do kogoś pretensje, za miliardy wydane na pomoc dla Grecji, to do własnego rządu. Grecja stanęła im ością w gardle. Na współczucie jednak nie zasługują. Sami są sobie bowiem winni.

Źródło: wPolityce.pl

Powiązane tematy

Komentarze