Japonia - gospodarczy kolos na glinianych nogach?
Niespełna dwa lata po tragicznym trzęsieniu ziemi, które doprowadziło do katastrofy w Fukushimie, Japonia znowu znalazła się w centrum uwagi światowych rynków. Wszystko za sprawą nowego premiera Shinzo Abe i jego rzekomej determinacji zmiany japońskiej polityki gospodarczej.
Od 16 grudnia, kiedy odbyły się w Kraju Kwitnącej Wiśni przyspieszone wybory, sytuacja na japońskich rynkach finansowych zmienia się bardzo dynamicznie. Główny indeks giełdy w Tokio zyskał 17%, czemu towarzyszyło osłabienie kursu jena w relacji do dolara aż o 12%. Te dwa zdarzenia są ze sobą blisko związane ze względu na bardzo dużą reprezentację sektora eksportowego na japońskim parkiecie. Jak to się stało, że w ciągu kilku tygodni japońska waluta tak mocno się osłabiła, że jest najtańsza od trzech lat? Czy zwiastuje to trwałą poprawę w gospodarce?
Główną przyczyną gwałtownych ruchów na rynkach zdaje się być nadchodząca zmiana na stanowisku szefa banku centralnego. Nie wiadomo wprawdzie jeszcze, kto zastąpi odchodzącego prezesa Shirakawę, ale na pewno pod rządami zwycięskiej Partii Liberalno-Demokratycznej polityka banku zmieni się diametralnie. Przede wszystkim zostanie ustanowiony cel inflacyjny na poziomie 2% rocznie. Bank będzie miał więc za zadanie walkę z deflacją – jeżeli jego prognozy będą wskazywały na spadek cen, będzie drukował tyle pieniądza, ile potrzeba, by zaczęły się piąć do góry. Wraz z pojawieniem się inflacji przyspieszyć ma cała gospodarka. Rosnące ceny mają zachęcić konsumentów do wydawania pieniędzy, uświadamiając im, że taniej już nie będzie. Wzrost popytu z kolei skłonić ma przedsiębiorstwa do inwestowania. Dodatkowym wsparciem ma być słabszy jen, stymulujący eksport. Dlaczego miałoby się nie udać?
Inflacja to nie wzrost
Nie chciałbym, żeby zabrzmiało to zbyt pesymistycznie, gdyż nowy japoński rząd dopiero zabrał się do pracy. Jednak metody, o których się dotąd mówi, albo w ogóle nie działają, albo przynoszą co najwyżej krótkotrwałą poprawę. W dodatku wszystkich już, w ciągu minionych dwóch dekad, próbowano, choć może nie w takiej skali.
Deflacja, z którą ciągle zmaga się japońska gospodarka, jest jedynie symptomem, a nie powodem niskiego wzrostu PKB. Ceny spadają dlatego, że bardzo wolno rośnie podaż pieniądza. Pieniądza zaś nie przybywa, gdyż mały jest popyt na kredyty – pożyczek dla sektora prywatnego jest mniej niż dziesięć lat temu. Firmy nie chcą od banków pieniędzy, gdyż nie widzą perspektyw dla dalszego rozwoju. Czy pojawienie się inflacji może tu coś zmienić? Przez chwilę może tak, ale wątpię, by przedsiębiorstwa na dłuższą metę dały się oszukać i wzięły wzrost nominalnego popytu za trwałą poprawę. Wzrost cen wkrótce przełoży się przecież na wzrost płac i nadzwyczajne zyski firm okażą się iluzoryczne. Szybko przyjdzie rozczarowanie.
Niestety japońscy decydenci, niezależnie od partii, z której się wywodzą, nie mają odwagi zmierzyć się z fundamentalnymi problemami gospodarki, do których należą: skostniała struktura przedsiębiorstw, wysoki dług publiczny i bardzo niekorzystna sytuacja demograficzna.
Japończyków coraz mniej, długu coraz więcej
Od 2009 roku Japończyków systematycznie ubywa. Wskaźnik dzietności jest w Kraju Kwitnącej Wiśni jednym z najniższych na świecie – na kobietę przypada zaledwie 1,2 dziecka. Jednocześnie Japończycy są najbardziej długowiecznym narodem świata – średnia oczekiwana długość życia w momencie narodzin to 84 lata. Te dwa fakty powodują, że siły roboczej ubywa jeszcze szybciej niż mieszkańców Japonii. W latach 2010-2020 liczba pracujących spadnie o 17%. Oznacza to, że nawet jeżeli PKB na jednego zatrudnionego będzie rósł w całkiem przyzwoitym tempie 2% rocznie (dwa razy szybciej niż przez ostatnie 20 lat), to gospodarka Japonii mimo tego nie powiększy się.
Na tym japońskie kłopoty się nie kończą. Chronicznie niski wzrost gospodarczy przyniósł dramatyczny wzrost zadłużenia publicznego. Władze starały się bowiem z jednej strony stymulować gospodarkę wydatkami publicznymi, z drugiej bały się podnieść podatki, by nie zdławić kruchego wzrostu. Od lat mniej więcej połowa wydatków publicznych finansowana jest z nowych pożyczek. Nie dziwi więc, że dług publiczny w rezultacie takiej polityki wzrósł z 67% PKB w 1991 roku do ponad 210% PKB obecnie. Japonia jest zdecydowanie na czele rankingu najbardziej zadłużonych państw świata.
Stan finansów publicznych jest wprawdzie ciężki, ale stabilny. Z czasów eksportowego boomu Japończykom pozostały bowiem ogromne rezerwy walutowe, które zainwestowane w amerykańskie papiery skarbowe, generują dochody pomagające w obsłudze długu. Ponadto duża część zadłużenia jest w rękach instytucji państwowych, które na pewno nie pozbędą się go wbrew woli rządu. Za granicą znajduje się nie więcej niż 10% wyemitowanych przez rząd papierów, co nie dziwi, zważywszy na fakt, że są to chyba najniżej oprocentowane instrumenty dłużne świata. Za pożyczkę na 10 lat japoński rząd płaci zaledwie 0,74% rocznie. Mimo tego popytu, w kraju nie brakuje – przedsiębiorstwa, banki i gospodarstwa domowe kupują obligacje bardzo chętnie.
Potrzebna „świeża krew”
Japońskie problemy są pod wieloma względami unikalne, żaden kraj dotąd nie był jednocześnie w tak złej sytuacji, będąc tak bogatym. Nie trzeba jednak, moim zdaniem, dogłębnie ich zrozumieć, by udzielić skutecznej, choć niezmiernie trudnej z politycznego punktu widzenia, rady. Japonii potrzeba po prostu „świeżej krwi”. Po pierwsze oznacza to otwarcie się na imigrację. Obecnie w Japonii mieszka jedynie 2 miliony osób pochodzenia zagranicznego na 127 milionów mieszkańców. W ciągu 20 lat przybył jedynie milion – zdecydowanie za mało, by uzupełnić brakującą liczbę rąk do pracy.
Po drugie japońskiej gospodarce potrzebne jest zwiększenie konkurencji. Wejście zagranicznych przedsiębiorstw rzuciłoby wyzwanie długoletnim nawykom i skostniałym strukturom. To, że japońskie przedsiębiorstwa starają się w ogóle nie zwalniać pracowników, a awans i wynagrodzenie zależy głównie od wieku, na pewno nie służy promowaniu wydajności i innowacyjności. Choć bezrobocie postrzegane jest jako zjawisko negatywne, to sytuacja, w której liczba osób bez pracy nie rośnie znacząco nawet w czasach kryzysu (w Japonii w latach 2008-2010 odsetek bezrobotnych nie przekroczył 6%), musi niepokoić. Prawdopodobnie bowiem jest to rezultat sztucznego podtrzymywania przy życiu nierentownych przedsiębiorstw przez banki i inne instytucje życia gospodarczego, przesiąknięte ideałem stabilizacji. Jeżeli od władz nie pójdzie impuls, by skończyć z tym procederem, Japonia nie zacznie się szybciej rozwijać i w końcu przygniecie ją ciężar zgromadzonego przez lata długu. To, czy bank centralny będzie drukować pieniądze czy nie, ma tu drugorzędne znaczenie.