Wybór szefa PE bez znaczenia dla Polski
Wybór nowego przewodniczącego Parlamentu Europejskiego dla Polski nie ma większego znaczenia - sytuacja naszego kraju w UE nie ulegnie zmianie, natomiast anty-polskie nastroje elit europejskich pozostaną.
Martin Schulz, twardy socjalista i były bokser po 5 latach odchodzi ze stanowiska szefa PE, bojowego Niemca zastąpić może jeden z dwóch Włochów. Reprezentujący Europejską Partię Ludową (mającą 217 eurodeputowanych) Antonio Tajani lub reprezentant Grupy Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów w Parlamencie Europejskim (189 MEPów) Gianni Pittella. Pewne szanse ma też znany, choć niekoniecznie ceniony w Polsce eurodeputowany i były premier Belgii Guy Verhofstadt i może okazać się on czarnym koniem obecnych wyborów. Jego wybór być może zaostrzyłby kurs przeciwko Polsce, ale byłaby to zmiana dla obecnej ekipy Beaty Szydło niemal niezauważalna.
Dlaczego wybór szefa PE jest tak mało znaczący? Bynajmniej nie chodzi o samo stanowisko, które może ale nie musi być fotelem czysto reprezentacyjnym. Tak było gdy PE szefował Jerzy Buzek - polityk, jak się okazało, całkowicie uległy wobec nastrojów eurokracji, mdły i bez pomysłu na swoją kadencję, przez co w żaden sposób nie przynoszący Polsce korzyści. Przykre, zważywszy, że Buzek był najbardziej fetowanym polskim politykiem właśnie za zajęcie tego stanowiska, do czasu objęcia szefostwa w Radzie Europejskiej przez Donalda Tuska. Siła fotela przewodniczącego PE zmieniła się jednak podczas kadencji Martina Schulza - politycznego fightera, twardo realizującego dwa priorytety - skrętu UE na lewo, tak w sferze socjalnej jak i kulturowej, jak również umacnianiu pozycji niemieckiego głosu w europarlamencie. W PE o Schulzu mówiło się podobnie jak o Żyrinowskim dla Władimira Putina w Rosji - iż jest on tym, który może mówić pewne rzeczy wprost i na ostro, coś na co Angela Merkel pozwolić sobie nie mogła.
CZYTAJ TEŻ: Pitella czy Tajani? Europarlamentarna zagadka rozstrzygnie się już jutro.
Cele zrealizował - Niemcy są w UE potężniejsze niż kiedykolwiek, choć też irracjonalna polityka pani kanclerz doprowadziła do sytuacji w której UE jako Wspólnota do której Polska wkraczała praktycznie nie istnieje a brukselskie struktury są już tylko dodatkowym elementem nacisku Niemiec na inne państwa. Diaboliczna wizja? Niekoniecznie, bowiem w sytuacji w której na fotelu kanclerza zasiadałby prawdziwie konserwatywny polityk te same struktury mogłyby nie tylko prowadzić politykę odmienna ale być wręcz względem obecnego rządu RP przychylne.
Tymczasem wybór między dwoma Włochami a Belgiem jest realnie wyborem między różnymi twarzami tego samego ruchu. UE pozostanie lewicowo-liberalna i oderwana od rzeczywistości co najmniej tak jak Senat starożytnego Rzymu tuż przed upadkiem Imperium Romanum. Tak więc podejście do Polski elit europejskich zmieniłoby się dopiero w momencie jakiegoś dużego, konserwatywnego tąpnięcia w PE (a do wyborów pozostało jednak trochę czasu, choć zwrotu na prawo nie sposób wykluczyć) albo w sytuacji gdyby rząd RP ustąpił w którejś z ważnych dla eurokratów kwestii, na przykład tzw. uchodźców. Wtedy niechybnie Beata Szydło prezentowana byłaby jako wzór europejskiego przywódcy, szczera demokratka i postępowe oblicze Polski w UE. A wtedy też los opozycji byłby dla elit UE całkowicie obojętny.
Na ten moment jednak Parlament Europejski nadal będzie przegłosowywał podsuwane przez lobbystów projekty i organizował debaty o demokracji w Polsce na które uczęszcza garstka eurodeputowanych. A co z Polską w tej sytuacji? Rządowi pozostaje prowadzenie konsekwentnej polityki. Odrzucenie UE jako takiej, wbrew lamentom opozycyjnych mediów ze strony gabinetu Beaty Szydło nie następuje. Może natomiast okazać się, że konserwatywna iskra faktycznie odmieni PE, po kolejnych wyborach. A wtedy wybór szefa PE może ponownie mieć dla naszego kraju spore znaczenie.