Długie pożegnanie z OFE
Mogę powiedzieć, że byłem przy narodzinach OFE (choć nie przy poczęciu, bo prac zespołu, który tworzył zręby tego systemu nie obserwowałem). Teraz zapowiada się, że będę przy ich zgonie – i już się nie mogę doczekać.
Przyznam, że parę lat pracy zawodowej spędziłem obserwując poczynania Otwartych Funduszy Emerytalnych, jednak niedawno miałem problem z odpowiedzią, kiedy ktoś mnie zapytał, co właściwie w OFE nie wyszło. Myślę, że praktycznie wszystko, choć zapewne niektóre czynniki były bardziej znaczące niż inne.
Wiadomo, że samo uruchomienie systemu OFE było może nie katastrofą, ale dramatem. System informatyczny, tworzony przez Prokom, nie funkcjonował jak należy, toteż składki, jakie miały trafić na rachunki klientów w funduszach, nie płynęły albo płynęły częściowo. Powstało zadłużenie, które państwo musiało spłacać w specjalnych obligacjach. Pamiętam, że kiedy pod koniec rządów ówczesnej koalicji SLD-PSL podpisano umowę na informatyzację ZUS, koszt tego przedsięwzięcia przekroczył cenę, za jaką Amerykanie wówczas wysłali sondę na Marsa. Ale gdyby dodać do tego zadłużenie, jakie powstało wskutek opóźnień itd., to pieniądze wydane łącznie informatyzację ZUS, starczyłyby zapewne na wysłanie ekspedycji na Jowisza.
Ale na tę porażkę szybko nałożyły się problemy z ceną OFE. Niektóre z nich brały na wejściu od klientów nawet 10 proc. składki. To było zdzierstwo, jak na system obowiązkowy, ale nawet ci bardziej umiarkowani, żądający po 6 proc., czynili ten cały system nieopłacalny. Moi ówcześni koledzy z redakcji liczyli, że bardziej opłacalne dla klientów byłoby wpłacanie pieniędzy na konto bankowe. Pomijając już fakt, że zarządzający radzili sobie tak sobie, bo większe zyski dawałoby kupowanie wyłącznie bonów skarbowych niż strategia inwestycyjna OFE.
Do strategii zaraz wrócę, ale jeszcze co nieco o cenach. Z czasem one nieco spadły, ale nadal były przesadnie wysokie – i dopiero dwukrotna ustawowa obniżka tych opłat sprawiła, że one nieco znormalniały. Pamiętam, jak prezesi OFE robili konferencje, na których opowiadali, że te ustawowe obniżki to niedozwolona ingerencja w wolny rynek (choć system był obowiązkowy) i że OFE po tych zmianach bankrutują. Wtedy wyzbyłem się wiary, że tego typu deklaracje są prawdziwe. Zwłaszcza, że niektóre z OFE rokrocznie miały zyski bliskie miliard złotych i płaciły chyba najwyższe dywidendy w branży.
Nieco o strategii. Konstrukcja OFE była taka, że premiowała bycie średnim i dużym. Trzy OFE nie musiały robić nic, a i tak nic im nie groziło – tak miały znaczący udział w aktywach, które były brane pod uwagę przy liczeniu benchmarku do funduszy. Ale oczywiście OFE inwestowały, co polegało na kupowaniu akcji dużych spółek. Tych małych, nawet z dużym potencjałem, nie opłacało się kupować, bo matematyka to surowa pani. Jeśli OFE np. miało aktywa o wartości 10 mld zł, to żeby uzyskać 2-proc. wzrost wartości jednostki, musiało zarobić 200 mln zł. Aby taki efekt uzyskać, trzeba by zwiększyć wartość 10 spółek o wycenie 20 mln zł o 100 proc. albo jednej, o wycenie 1 mld zł, o 20 proc.
A więc wszyscy kupowali duże spółki – duzi, bo to się opłacało, a mali, aby utrzymać się w średniej. W jakimś stopniu to się przekładało i na mniejsze firmy, jednak tak naprawdę to był doping dla WIG20. Najlepszym dowodem jest to, że ten indeks najwyższy wynik w historii osiągnął w październiku 2007 r. i później nawet nie zbliżył się do tego poziomu. Inaczej niż WIG, który w ubiegłym roku rekord z października 2007 r. pobił. Aczkolwiek trwało to 11 lat, co pokazuje, że odcięcie dopływu pieniędzy z OFE do giełdy pokazało, że nasza GPW popadła w stagnację.
Ale te zakupy dużych spółek dokonywane były w specyficzny sposób – otóż OFE miały limity inwestycji w akcje, który w tamtych czasach wynosił ok. 40 proc. Kiedy giełda rosła, ceny akcji zwiększały się szybciej niż rosły aktywa funduszy, toteż w pewnym momencie fundusze już nie mogły kupować akcji, toteż brały się za kupowanie obligacji, które w okresach hossy zbyt dużych zysków nie przynosiły. Ale kiedy giełda się waliła i inwestorzy uciekali do obligacji, sprzedawali swoje papiery funduszom, w których portfelach robiło się miejsce na akcje dzięki przecenie. Jak widać, OFE pełniły stabilizującą rolę dla rynku giełdowego, ale gdzie tu zysk dla klientów, to nie wiem.
Było wiadomo, że ten problem będzie się nasilać, bo OFE szybko rosły. W przeddzień pierwszej zmiany w ich działaniu, jaką wprowadził rząd Tuska (jedna z dwóch dobrych decyzji tego gabinetu), wartość ich aktywów sięgała ok. 30 proc. PKB. Gdyby nie ta zmiana, trzeba byłoby zwiększać limity inwestycji zagranicznych albo starać się przyspieszyć wzrost liczby dużych spółek na GPW. Prędzej czy później mielibyśmy do czynienia z rozrostem bańki inwestycyjnej, która w przypadku dużych spółek była już widoczna od dawna. A pękanie baniek oznacza często początek potężnego kryzysu.
I tu dochodzimy do kwestii, która budzi moją największą złość. Otóż kiedy w Polsce tworzony był system OFE, w Chile ta bańka już widoczna i nie za bardzo umiano sobie z nią poradzić. Ale więcej – było widać inne problemy owego kapitałowego filaru systemu ubezpieczenia społecznego. Przede wszystkim dawał on niskie świadczenia kobietom, które z powodu np. kilkukrotnego macierzyństwa znacznie krócej płaciły składki. Generalnie cały ten system kapitałowy był przeraźliwie drogi i niespecjalnie efektywny, co także było wiadome. To było już widać, to było już wiadomo, a mimo wszystko wprowadziliśmy to rozwiązanie.
Czytam obecnie książkę „Hit man. Nowe wyznania ekonomisty od czarne roboty”. Jej autor, John Perkins, opisuje swoją działalność m.in. w okresie, kiedy był głównym ekonomistą firmy doradczej MAIN. Firma była zatrudniana przez rządy państw rozwijających, które pozyskiwały wsparcie z Banku Światowego czy Międzynarodowego Funduszu Walutowego, aby przygotowała im plany rozwoju sieci energetycznej, drogowej itd. Jego zadanie polegało na tym, aby przeskalować rozmiar przedsięwzięcia, dzięki czemu kraje te nie byłyby w stanie z zysków z inwestycji spłacić długów i wpadłyby w pułapkę zadłużenia, co czyniłoby je bardziej podatnymi na działania rządu USA.
I choć muszę powiedzieć, że książka ta budzi moje wątpliwości, to jednak gdyby miał poszukać w historii polskiej transformacji projektu, który był za duży, zbyt drogi i miał wpędzić Polskę w zadłużenia, to OFE idealnie pasują do tego projektu.
Przede wszystkim sam sposób finansowania OFE był - delikatnie mówiąc – dziwny. Przypomnę, że pensja została wtedy ubruttowiona – co z grubsza oznacza, że wynagrodzenia zostały podzielone na część „na rękę” oraz część składkową. Ta składka wcześniej trafiała do ZUS, ale po reformie pieniądze szły w części do OFE, co oznaczało, ze w ZUS pojawił się dodatkowy deficyt. Ów deficyt miał być finansowany z wpływów z prywatyzacji, ale szybko okazało się, że prywatyzacja spowolniła, toteż ów deficyt – a faktycznie składki do OFE – finansowany był zwiększonym długiem Skarbu Państwa.
A więc państwo miało sprzedawać spółki, aby przelać pieniądze do OFE, za które to pieniądze OFE miały kupować spółki sprzedawane przez państwo. Ale ponieważ państwo nie sprzedawało spółek, toteż sprzedawało obligacje, aby przelać pieniądze do OFE, które za te pieniądze kupowały obligacje państwa. Jak widać, cała operacja opierała się na przekładaniu wszystkiego z jednego miejsca na inne, z licznymi pośrednikami po drodze, które brały swój udział. To oznaczało, że na tych wszystkich zmianach tracili i klienci, bo płacili paskarskie opłaty, i państwo, bo opłacało odsetki i zwiększało zadłużenie. I działo się to w przeddzień wejścia Polski do UE, gdzie fundusze spójności wymagały współfinansowania ze strony państwa członkowskiego, współfinansowania uzyskiwanego zwykle ze sprzedaży papierów dłużnych.
Wiadomo, że w promocję systemu OFE zaangażowany był i Bank Światowy, i MFW, a jednym z efektów ubocznych był wzrost zadłużenia naszego kraju, utrudniający potem inwestycje rozwojowe. Wszystko to pasuje – wypisz, wymaluj – do przedsięwzięcia, promowanego przez ekonomistów od brudnej roboty, o których pisze Perkins. Który – co ważne – dodaje jednak, że choć plany z przeszacowanymi założeniami przygotowywali owi ekonomiści od brudnej roboty, to jednak decyzje podejmowali politycy z danego kraju.
Wiem, kto podjął decyzję o stworzeniu OFE i wiem, kto nad tym systemem pracował. Niestety, nie wiem, jakie były powody, dla którego zdecydowano się na system, w którym zyski były iluzoryczne, a koszty dość poważne. Niedawno Cezary Kaźmierczak, szef ZPP mówił, że przez OFE z Polski wypłynęło 30 mld zł. Pomijając fakt, że odkąd nasze płace zostały ubruttowione, zmiany składki na ZUS stały się wyjątkowe trudne, jeśli nie niemożliwe, co także nie posłużyło gospodarce.
Pewnie się tego nie dowiem, ale jestem pewien jednego – w dniu, kiedy OFE przestaną istnieć, wypiję za to, że zniknęły. A potem wypiję za to, aby PPK nigdy nie stały się tworem „OFEpodobnym”. Niestety, ryzyko jest ogromne, bo instytucje finansowe w Polsce są drogie, korzystają z nieuczciwych pośredników i nie szanują klientów, a KNF ciągle patrzy na to przez palce.