Analizy

autor: Fratria
autor: Fratria

Frankowiczu, zanim wynajmiesz prawnika…

Rafał Zaza

  • Opublikowano: 24 grudnia 2017, 15:41

    Aktualizacja: 24 grudnia 2017, 15:41

  • Powiększ tekst

Ponad 270 tysięcy osób namówionych około dziesięć lat temu na kredyty nazywane „frankowymi” to smakowity kąsek dla kancelarii prawnych. Oprócz profesjonalnie i od dłuższego czasu zajmujących się tym problemem prawników, jak grzybów po deszczu przybywa prawniczych „ratowników” z przypadku. Zrobią dla klienta wszystko. Najwięcej – dla siebie samych.

Problem obciąża zarówno kredytobiorców, ale i niepokoi same banki. Szczególnie te napuchnięte od toksycznych aktywów „frankowych”. Obie strony mają tego pełną świadomość, że „jakoś to nie będzie. Problem nie zniknął i szybko nie zniknie, pomimo różnych mniej, czy bardziej sensownych prób jego rozwiązania.Nie pomoże też zaklinanie rzeczywistości, że na tym froncie jest coraz spokojniej, że sytuacja się normalizuje. Nawet jeśli, jak podało kilka dni temu Biuro Informacji Kredytowej, systematycznie maleje kwota do spłaty z tytułu kredytów mieszkaniowych zaciągniętych w szwajcarskiej walucie. Obecnie jest to, według wyliczeń BIK, 114,03 mld zł, o 6,8 proc. mniej, niż w czerwcu br. Jednak, ile z tego ubytku zadłużenia stanowią wierzytelności już całkowicie spłacone, a ile oddane przez banki do windykowania zewnętrznym firmom, tego w najlepszym razie możemy się tylko domyślać. Trudno się dziwić ludziom znajdującym się w pułapce kredytowej, że szukają pomocy u prawników. Tym bardziej, że kilka wytoczonych bankom procesów zostało już do końca wygranych, a następne uzyskały korzystne wyroki w pierwszej instancji sądowej i to pomimo, iż bankowi mecenasi kładą coraz gęstszy ogień zaporowy.

Prawnik zawsze zarabia

Jak wiadomo, najwięcej hipotecznych kredytów złotowych indeksowanych i denominowanych do CHF banki udzieliły w latach 2006-2008. Jeśli klientom z lat 2006 i 2007 udało się skutecznie przerwać dziesięcioletni bieg przedawnienia roszczeń wobec banku, mimo, że nie pozwali banku, to wszystko jeszcze przed nimi. Ci, którzy umowy podpisali w 2008 r. mogą działać, ale też nie mają na to zbyt wiele czasu. Żeby nie było wątpliwości – ani nie namawiamy do sporu z bankiem, ani od tego nie odwodzimy. Przyjmijmy natomiast jedno jako pewnik: sądzenie się z bankiem może skończyć się przegraną klienta albo banku, za to w każdym przypadku wygrana jest kancelaria prowadząca sprawę. Ona niezależnie od rozstrzygnięcia sądu otrzyma swoją gażę.

Zwierzyna podwójnie złowiona

Kancelarie wyruszyły pod koniec roku na intensywne łowy „frankowiczów”. Niektóre zgoła niedawno i na szybko dopisały prowadzenie spraw do katalogu swoich usług. Reklamują się, gdzie się tylko da, nie zapominając oczywiście o mediach społecznościowych. Ich oferta i strategia są różne i jak lubią często przekonywać, dopasowane są do sytuacji klienta. Pomińmy litościwie opisywaną w mediach strategię prawną na „rambo”(a raczej na „kamikadze”) polegającą na zaprzestaniu spłaty rat kredytu i efekcie wypowiedzenie go po ok. roku przez bank. Na końcu tej drogi można zostać nie tylko bez mieszkania, ale jeszcze z długami, po drodze usiłując ukryć przed komornikiem składniki majątku, co jest zagrożone karą więzienia. Zapisy art. 300 – 302 Kodeksu karnego przewidują odpowiedzialność karną (nawet do 8 lat pozbawienia wolności) za świadome działanie dłużnika na szkodę wierzycieli.

Realne drogi wyjścia z pułapki frankowej na drodze sądowej są trzy, a w zasadzie cztery. Pierwsza to wersja „soft” - spór i szybkie zawarcie ugody z bankiem; niektóre banki już nawet same to proponują, otwierając się na negocjacje z klientami. Przeprowadzenie ugody utrwali jednak jedynie stratę frankowicza na nieco niższym poziomie (bez złudzeń!), a kancelaria zainkasuje za to „tylko” kilka tysięcy złotych. Czy warto? Drugie, co może zrobić mecenas w imieniu klienta, to wystąpienie do sądu o zwrot niesłusznie pobranych opłat z tytułu zastosowanych w umowie kredytowej klauzul niedozwolonych (abuzywnych). Tu szansę wygranej klienta można określić obecnie na ok.70 proc. ale to, ile konkretnie wyciśnie od banku, zależy nie tylko od kwoty udzielonego kredytu, ale i sposobu dotychczasowych spłat oraz czy i w którym momencie klient skorzystał z możliwości samodzielnego zakupu franka z ominięciem bankowej tabeli kursów wymiany. Trzecia droga, często poprzedzona już wspomnianym działaniem, to wystąpienie o odwalutowanie kredytu na prawdziwy złotowy po kursie złoty/frank z dnia jego zaciągnięcia - przy pozostawieniu stawki bazowej LIBOR. Obrona banku w tym przypadku będzie jeszcze silniejsza, a szansa na powodzenie nie wyższa niż ok. 50 procent. Czwarty sposób to doprowadzenie na końcu sprawy do unieważnienia umowy kredytowej. Jest to opcja dla tych, których nie tylko stać na wieloletni proces sądowy, ale także na rozliczenie się z bankiem do końca, co może oznaczać konieczność zwrócenia mu „set” tysięcy złotych za cenę wyzerowania kredytu.

Opłaty dla kancelarii za prowadzenie sprawy są z reguły skonstruowane na wzór typowych ofert marketingowych. Albo płaci się więcej na poczet kosztów pracy kancelarii na pierwszym etapie sporu (od 20-30 tys. zł), a mniej za tzw. success fee (prowizja od sukcesu waha się od 10-30 proc.), albo odwrotnie – opłata wstępna jest niższa (np. 15 tys. zł), a prowizja od sukcesu odpowiednio wyższa (np. 25 proc.). Z reguły, po zsumowaniu, wychodzi na to samo, tylko koszty inaczej rozkładają się w czasie. Sama konstrukcja „success fee” pełni też rolę marketingowego wabika na klienta, który ma myśleć, że kancelaria uzyska więcej od banku, jeśli będzie odpowiednio zmotywowana do pracy. To iluzja. Przy zwrocie spreadów odzyskane pieniądze są z góry do wyliczenia - można to za darmo wyliczyć korzystając np. z kalkulatora zamieszczonego na jednej ze stron www społeczności broniących frankowiczów.

Decyzja należy do ciebie

Już na wstępie omijać należy:

• kancelarie, które przekonują usilnie klienta, że wygraną ma już w kieszeni, tylko to „trochę” potrwa. Albo pomijają informację o tym, że sprawa może trafić jeszcze do drugiej instancji.

• kancelarie, które „rozdrabniają” opłaty za prowadzenie sprawy przy czym często nie doinformowują klienta o wszystkich przyszłych kosztach (za tzw. wycenę wierzytelności banku, za przygotowanie pozwu, za odpowiedzi na apelacje banku, za zastępstwo procesowe wraz z kosztem dojazdów, o opłatach sądowych z reguły obciążających klienta itd.). Poza stolicą jest teoretycznie taniej, ale czasem tylko pozornie.

W każdym przypadku klient nie może w pełni zaufać prawnikowi, że dobrze poprowadzi sprawę. Musi z nim współpracować. Powinien monitorować jego działania, bo nikt też nie jest bezbłędny. Ostateczny wynik sporu jest wypadkową wielu okoliczności, łącznie ze znajomością prawa dotyczącego spraw „frankowych” i stosunkiem do nich konkretnych sędziów. Pewne jest jedno - sądząc się z bankiem trzeba być gotowym na różne „kryzysy” i niespodziewane zwroty sytuacji, więc nie tylko gruby portfel, ale i mocne nerwy są tu niezbędne. Tym bardziej, że orzecznictwo sądów we frankowych sprawach dopiero się kształtuje. Nie jest też wykluczone odwrócenie się trendu kursu walutowego w relacji CHF/PLN – złoty może się w natępnych latach wzmacniać, więc dług wobec banku będzie topniał. Mogą zajść też korzystne zmiany na międzynarodowym rynku walutowym. Jeśli więc ktoś nie chce teraz wchodzić w sądowy spór, może ograniczyć się do skutecznego przerwania biegu przedawnienia sprawy. Taka usługa prawna potrafi kosztować nawet kilka tysięcy złotych, ale przy odrobienie znajomości materii można to zrobić samemu, czyli za frico.

Powiązane tematy

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych