USA: Dramatyczny finisz gorzkiej prezydenckiej kampanii wyborczej
Dramatycznym finiszem z udziałem FBI kończy się ponadroczna, gorzka kampania prezydencka w USA, w której personalne ataki między dwojgiem nielubianych kandydatów oraz niewybredne komentarze zajęły nie mniej miejsca niż debata o przyszłości kraju.
Republikański kandydat na prezydenta Donald Trump został ewakuowany przez funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa w sobotę z podium podczas spotkania wyborczego w Reno, w stanie Newada, z powodu - jak dano do zrozumienia - zagrożenia ze strony uczestników.
W relacjach telewizyjnych widać jak dwóch funkcjonariuszy ochrony chwyta Trumpa za ramiona i odciąga go w głąb podium.
Charakter zagrożenia był niejasny. Jednak stacje TV przekazały obrazy, na których widać było jak funkcjonariusze powalają mężczyznę, który stał w tłumie blisko podium, na którym przemawiał Trump. Mężczyzna został obezwładniony i następnie wyprowadzony przez policję. Trump powrócił na podium kilka minut później i kontynuował przemówienie.
Gdy ponad rok temu Hillary Clinton ogłaszała start w wyborach prezydenckich, była zdecydowaną faworytką do uzyskania nominacji Demokratów. Nikt nie mógł wówczas przewidzieć, że w wyścigu do Białego Domu rywalem byłej sekretarz stanu z ponad 40-letnim doświadczeniem w służbie publicznej będzie nowojorski biznesmen i telewizyjny celebryta o niewyparzonym języku Donald Trump, który nigdy nie piastował żadnego urzędu. Oboje łączy dość podeszły wiek (Clinton ma 69 lat, Trump - 70) i bardzo niskie wskaźniki zaufania społecznego. Jeszcze nigdy w wyborach prezydenckich we współczesnej historii USA kandydaci na najwyższy urząd w państwie nie byli tak nielubiani.
Wiele odróżniało obecną kampanię od poprzednich, począwszy od rekordowej liczby 16 pretendentów do Białego Domu z ramienia Partii Republikańskiej (GOP). Media za faworyta uznawały byłego gubernatora Florydy Jeba Busha, brata i syna byłych prezydentów, jednak nie pomogło mu ani znane nazwisko (niektórzy twierdzą, że wręcz zaszkodziło), ani gigantyczne pieniądze, jakie na jego kampanię przekazali partyjni sponsorzy. Bush ani żaden z innych wspieranych przez partyjny establishment kandydatów nie przewidział, że w tej kampanii przestanie się liczyć obrona konserwatywnych postulatów, takich jak niskie podatki czy ograniczenie rozmiarów rządu, a zacznie - złość Amerykanów nieradzących sobie w realiach nowej, globalnej gospodarki. Ich frustrację i niechęć do imigrantów świetnie odczytał natomiast Trump.
Z uwagi na szokujące wypowiedzi Trumpa żaden znany komentator przez długi czas nie traktował go poważnie. Szybko zraził on do siebie mniejszość latynoską, nazywając Meksykanów handlarzami narkotyków i gwałcicielami. Zupełnie zignorował tym samym zalecenia republikańskich analityków, którzy po porażce Mitta Romneya w 2012 roku ocenili, że bez otwarcia się na mniejszości GOP nigdy nie zdobędzie Białego Domu. Tymczasem Trump obiecał budowę muru na południowej granicy USA i deportację nielegalnych imigrantów, a ponadto wielokrotnie obrażał kobiety, groził zakazaniem muzułmanom wjazdu do USA i przedrzeźniał niepełnosprawnego dziennikarza.
Rywale Trumpa - przekonani, że ten "narobi trochę hałasu" i prędzej czy później odpadnie z wyścigu - prawie nie atakowali go w pierwszej fazie prawyborów, nie chcąc zrazić do siebie jego zwolenników. Widząc, że Trump rośnie w siłę, sami z czasem zaostrzyli retorykę w sprawie imigracji i walki z terroryzmem, jednak do ofensywy przeszli za późno. Trump triumfował, korzystając dodatkowo z bezpłatnej reklamy, jaką zapewniły mu media, oferujące mu więcej czasu antenowego niż pozostałym kandydatom. Barwny, kontrowersyjny Trump sprawiał, że rosły słupki oglądalności. Jaki inny kandydat w historii wyborów prezydenckich USA zapewniałby telewidzów w partyjnej debacie, że ma dużego penisa?
Po stronie Demokratów na poważnego rywala Clinton nieoczekiwanie wyrósł szerszej nieznany senator z Vermont Bernie Sanders, jedyny polityk w Kongresie określający się jako socjalista. 76-letni Sanders przyciągał na swoje wiece tłumy rozentuzjazmowanej młodzieży, uwiedzionej obietnicą "politycznej rewolucji". Podobnie jak Trump był kandydatem protestu, a jego popularność napędzało rozczarowanie Amerykanów kiepską sytuacją gospodarczą i arogancją waszyngtońskich elit, do których Sanders zaliczał także Clinton.
Clinton, która początkowo liczyła, że prawybory zakończy najpóźniej w marcu, aż do czerwca musiała walczyć z Sandersem, odpierając ataki o zbyt bliskie związki z Wall Street. Ostatecznie, za cenę jego poparcia, musiała przejąć część jego lewicowych obietnic.
Lipcowe konwencje Demokratów i Republikanów, na których Clinton i Trump formalnie otrzymali prezydenckie nominacje swych partii, były kompletnie różnymi widowiskami. W Cleveland, do którego zjechali się delegaci GOP, zabrakło niemal całego przywództwa partyjnego (nie licząc spikera Izby Reprezentantów Paula Ryana, który otworzył zjazd) - tak wielkie było rozgoryczenie partyjnych przywódców osobą nominata. Nie przyjechał też żaden z żyjących republikańskich byłych prezydentów ani John Kasich, gubernator stanu Ohio, gdzie odbywała się konwencja. W komplecie stawiły się za to dzieci Trumpa i to ich przemówienia oceniono najwyżej. Komentatorzy byli jednak zszokowani niespotykanym poziomem nienawiści, wyrażanej zarówno na scenie, jak i wśród widowni pod adresem prezydenta Baracka Obamy oraz Clinton (skandowano m.in.: "Zamknąć ją! Zamknąć ją!"). Nie obyło się bez skandali - żona Trumpa, Melania, splagiatowała znaczny fragment przemówienia Michelle Obamy sprzed ośmiu lat, a senator Teksasu Ted Cruz, były rywal Trumpa w prawyborach, został wybuczany, bo odmówił zadeklarowania, że zagłosuje na Trumpa.
Po stronie Demokratów również nie brakowało nieprzyjemnych momentów, gdy zwolennicy Sandersa zaczęli organizować protesty na znak sprzeciwu wobec zhakowanych maili Partii Demokratycznej, z których wynikało, że partyjne elity faworyzowały Clinton w prawyborach. Część delegatów Sandersa do końca sprzeciwiała się nominowaniu Clinton, jednak podczas konwencji udało się zachować pozory zgody i jedności. Kolejni mówcy - prezydent Barack Obama, jego żona Michelle, wiceprezydent Joe Biden, były prezydent Bill Clinton - prześcigali się w pochwałach dla partyjnej kandydatki, a były burmistrz Nowego Jorku, miliarder Michael Bloomberg wytknął Trumpowi, że podaje się za zamożniejszego, niż jest. Za najważniejszą mowę konwencji uznano emocjonalne wystąpienie ojca muzułmańskiego żołnierza, który zginął w Iraku w służbie USA; mężczyzna zarzucił Trumpowi, że nie zna amerykańskiej konstytucji, która gwarantuje wolność religii.
Rozczarowali się ci, którzy myśleli, że po konwencjach kampania prezydencka skoncentruje się na programach dwojga kandydatów. Najpierw Trump wprawił w szok wszystkich, łącznie z własnym obozem, obrażając rodziców muzułmańskiego żołnierza, którzy wystąpili na konwencji Demokratów. Potem wpadkę zaliczył sztab Clinton, ukrywając przed mediami, że Demokratka zachorowała na zapalenie płuc. Choroba i tak wyszła na jaw, gdy 69-letnia Clinton zasłabła i prawie upadła po ceremonii z okazji rocznicy zamachów z 11 września 2001 roku.
Trzy prezydenckie debaty oglądała rekordowa liczba Amerykanów. W pierwszej, obejrzanej przez 80 mln osób, Clinton niemal znokautowała przeciwnika, który - jak przyznały nawet osoby z jego otoczenia - zupełnie się nie przygotował. W drugiej oboje wdawali się w zażarte spory i wzajemnie atakowali. Trzecią debatę Trump być może wygrałby, gdyby na koniec nie odmówił zadeklarowania, że uzna wynik wyborów nawet w razie własnej przegranej.
Do samego końca kampanię, zamiast rzeczowej debaty o przyszłości USA, zdominowały przecieki i kolejne afery. "New York Times" opublikował fragment zeznania podatkowego Trumpa, z której wynikało, że przez lata nie płacił podatków federalnych, jednak prawdziwym zwrotem okazało się nagranie z 2005 roku, ujawnione przez "Washington Post", w którym Trump, używając bardzo wulgarnego języka, przechwala się obmacywaniem kobiet bez ich zgody. Trump zaprzeczył, by kiedykolwiek zachowywał się w ten sposób, ale kilkanaście kobiet publicznie oskarżyło go o napaść seksualną. Notowania republikańskiego kandydata mocno spadły, bo od Trumpa odwróciły się popierające go dotąd kobiety bez wyższego wykształcenia.
Clinton nie miała łatwiej. W ostatnich tygodniach kampanii portal WikiLeaks niemal codziennie publikował maile wykradzione ze skrzynki pocztowej szefa jej sztabu, Johna Podesty. Ujawniono m.in., że kandydatka co innego mówi publicznie, a co innego prywatnie oraz że znała wcześniej pytania, jakie padły w debacie z udziałem jej i Sandersa. Maile zdawały się też potwierdzać, że Clintonowie wykorzystywali piastowane stanowiska publiczne, by pozyskiwać znaczące darowizny na rzecz swojej fundacji, i przy okazji sami się na tym bogacili.
Być może ciekawsze od treści maili są podejrzenia, że zostały one wykradzione przez hakerów działających na zlecenie Kremla z zamiarem wpłynięcia na wynik wyborów w USA. Tak przynajmniej twierdzi sztab Clinton, który utrzymuje, że przywódca Rosji Władimir Putin wolałby, by prezydentem USA został Trump. Nie byłby to pierwszy raz, gdy Rosja próbowała mieszać się w amerykańskie wybory. W połowie października administracja USA oficjalnie oskarżyła Moskwę o hakerski atak na serwery mailowe Krajowego Komitetu Partii Demokratycznej. Putin odrzucił ten bezprecedensowy zarzut, ale o powiązaniach Trumpa z Rosją mówiło się w tej kampanii bardzo dużo, m.in. przy okazji dymisji szefa jego kampanii Paula Manaforta, który w przeszłości doradzał prorosyjskiemu prezydentowi Ukrainy Wiktorowi Janukowyczowi i miał powiązania biznesowe w Rosji. Ostatnio pojawiły się też doniesienia, że w należącym do niego drapaczu chmur Trump Tower zainstalowane były serwery do tajnej komunikacji z rosyjskim bankiem.
Na 10 dni przed wyborami wybuchła prawdziwa "bomba", która może z kolei zaszkodzić Clinton. Dyrektor FBI James Comey poinformował Kongres o wznowieniu dochodzenia w sprawie korzystania przez nią - wbrew przepisom o bezpieczeństwie - z prywatnego serwera pocztowego, gdy była sekretarzem stanu. Nawet jeśli nie było to jego intencją, Comey dostarczył Trumpowi i Republikanom amunicji do ataków na Demokratkę. Jej notowania bardzo spadły.
O wyborach w USA czytaj też w najnowszym wydaniu „Gazety Bankowej":
Na dramatycznym finiszu kampanii to Clinton znalazła się więc w defensywie i musi tłumaczyć się ze swej skrytości, sprawiającej wrażenie, że coś ukrywa. W marcu 2015 r., gdy "New York Times" napisał o aferze mailowej, część Demokratów przekonywała, że sprawa jest zbyt duża i proponowali, by zamiast Clinton partia postawiła w wyborach na wiceprezydenta Joe Bidena. Clinton postanowiła jednak zaryzykować - we wtorek okaże się, czy słusznie.
Z Waszyngtonu Inga Czerny (PAP), sek