Polski kult pseudogodzin
Po twitterowej dyskusji posła Adriana Zandberga z prawnikiem Marcinem Matczakiem, dotyczącej ilości godzin przepracowanych przez ludzi młodych rozgorzała bardzo szeroka, emocjonalna debata. Niestety - niewiele mówi ona na temat tego jak osiągnąć sukces w Polsce, więcej zaś o tym jak nikłe pojęcie o nowoczesnej gospodarce mają dyskutujący.
Przypomnę: prawnik Marcin Matczak wskazał na TT, iż młodzi ludzie „nie są gotowi” by pracować wiele godzin dziennie. Cytuję:
Wątpię, aby tacy ludzie byli gotowi pracować po 16 godzin na dobę, żeby osiągnąć sukces. Indywidualne niepowodzenie bardzo często służy im jako uzasadnienie do zmian systemowych
W odpowiedzi na to lewicowy poseł Adrian Zandberg wskazywał, iż praca po 16 godzin na dobę jest nie tylko niezgodna z polskim prawem (jeśli zawarto umowę o pracę) ale też - niepraktyczna. Matczak obstawał przy swoim, co skończyło się, jak to na twitterze, wielkim starciem dwóch koncepcji.
O lewicy, jeśli chodzi o ich podejście do gospodarki, można powiedzieć wiele, oj wiele złego. Jednak tutaj, jakkolwiek ciężko przechodzi mi to przez klawiaturę, nie tylko stoją po słusznej stronie, lecz najwyraźniej pojmują jak działają nowoczesne gospodarki.
W Polsce bowiem mamy od wielu lat jakichś absurdalny kult pseudogodzin. Polscy pracodawcy przez wiele lat uważali, że pracownik dobry to ten, który siedzi długo, wolnego nie bierze, przychodzi w weekendy, nocami, najlepiej by „w robocie” spał. I Polacy przyjmowali to za dobrą monetę.
Tylko jakoś produktywność pracy, mimo ogromnych ilości godzin spędzonych w zakładach i firmach, nadal oscylowała gdzieś w europejskim ogonie.
No pomyślałby kto, że to nie działa?!
Nie lubię być tym gościem, który z nadętą miną podczas towarzyskiego spotkania wymądrza się jak to jest „na Zachodzie”, jednak tutaj podanie tego przykładu jest zasadne.
Niech wzorem będzie tu Belgia, przez wiele, wiele lat mająca w rankingach produktywności, czy też wydajności pracy - wysokie noty, często będąc w czołówce. Sam miałem przyjemność pracować w tym kraju, konkretnie w Brukseli, i obserwować jak to wygląda: dzień pracy sięgający 8 godzin był standardem, mało kto w firmach czy instytucjach UE zostawał na nadgodziny (zgadną Państwo kto przesiadywał do późna w brukselskich biurach Parlamentu Europejskiego? Oczywiście Polacy!), standardem była też półtora-godzinna (!) przerwa na lunch o 13-ej. Realnie więc mieszkańcy Belgii pracują do dziś po 6.5h dziennie.
W rankingach wydajności pracy na godzinę prym wiodą też Norwegowie, Duńczycy, Holendrzy czy Francuzi - obywatele państw mających bardzo ścisły ograniczenia, jeśli chodzi o liczbę godzin przepracowanych na dobę. W Skandynawii, wyprzedzającej Polskę o kilka długości, pracuje się zresztą nad skróceniem tygodnia pracy.
Tymczasem Polska rokrocznie w tych rankingach zajmuje czwarte, trzecie miejsce… od końca. Za nami zazwyczaj jest tylko Łotwa, Rumunia czy Bułgaria.
Skąd się to bierze? Jakim cudem pracujący po 6.5 godziny dziennie Belg wypracowuje dla swojego szefa większą wartość niż pracujący po 16, jak chce pan Matczak, Polak? Cuda jakieś czy co? Spisek jakiś?
Nie. Prosta gospodarka. I biologia.
Pracownik nie jest maszyną, która pracując więcej godzin wytworzy więcej danego dobra. Ludzki organizm potrzebuje odpoczynku, relaksu, przerw, co więcej pracownicy intelektualni potrzebują czegoś co mój były szef nazwał „intelektualnym płodozmianem” czyli okresowymi zmianami charakteru zadań po to, by zatrudniony zachował kreatywność i pomysłowość. Tymczasem pracownik przepracowany, zmęczony, jadący na kawie albo nie daj Boże mocniejszych środkach pobudzających nie tylko będzie wykonywał pracę mechanicznie i bez polotu, ale też - popełni więcej błędów, będzie musiał sam po sobie poprawiać, lub jego pomyłki będą musiały być wyłapywane przez zespół, co spowolni pracę i, w efekcie, przyniesie mniejszą produktywność. Długaśne godziny spędzone „w robocie” nie tylko nie przynoszą dobrych efektów, wręcz przeciwnie - są dla firmy czy zakładu pracy szkodliwe! I nie jest to jakieś moje „widzimiśię” tylko streszczenie wielu, doprawdy, wielu badań ekonomistów z całego świata, w tym - przede wszystkim - pracowitej Ameryki, w której praca „nine to five” jest świętością, a całe doby w biurze spędzają co najwyżej zarabiający miliony prawnicy czy maklerzy.
W Polsce niestety pokutuje o pracy myślenie XIX-wieczne. Pracownik ma być jak ten facet w wiktoriańskiej hucie, dzień i noc mozolący się nad piecem, im więcej godzin przy nim spędzi, tym więcej metalu wytopi. Tylko, że dziś już wiemy, że nowoczesna gospodarka tak nie działa, a zasada 8 godzin pracy, 8 godzin snu i 8 godzin odpoczynku z rodziną lub bliskimi, gwarantuje znacznie większy sukces, niż 20-godzinna doba pracy.
Mam wrażenie, że rozumie to też obecny rząd, który wdraża kolejne rozwiązania mające zachęcić do zmiany sposobu myślenia szefów firm. Pracownik trudzący się po 16 godzin to pracownik, realnie, bezwartościowy, popełniający liczne błędy, będący dla firmy balastem a nie wartością dodaną.
Im szybciej polscy pracodawcy to zrozumieją tym szybciej ich firmy zaczną doganiać… no, może nie europejską czołówkę, ale z pewnością uda się dobić do średniej. Czego im, i całej gospodarce, szczerze życzę.