Gorzka lekcja dla Europy. A wystarczyło spojrzeć na mapę
Ministrów ds. energii Unii Europejskiej czeka jutro jedno z najtrudniejszych spotkań i zadań od lat. Muszą znaleźć sposób na kryzys energetyczny, który odbija się nie tylko na sektorze i portfelach mieszkańców ale na całej gospodarce.
Widmo postępującej drożyzny z powodu rekordowych cen prądu, gazu i paliwa rodzi lęk tak samo Kowalskiego jak Schmidta, czy Rodrigueza, zwłaszcza jeśli należą do tych mniej zasobnych części społeczeństwa. Wszystko sprowadza się bowiem do jednej kwestii – bezpieczeństwa energetycznego.
Jeśli spojrzeć na najprostszą jego definicję, to chodzi o zapewnienie stabilnych dostaw energii po akceptowalnych cenach. Skoro ceny giełdowe surowców i energii osiągają szczyty, a na dodatek nie ma pewności, że tej zimy w wielu krajach unijnych nie zabraknie energii, gazu i ogrzewania, to o bezpieczeństwie energetycznym trudno w ogóle mówić. I nawet płynące z różnych miejsc i stron wezwania do powszechnego oszczędzania energii niewiele mogą pomóc.
Urzędnicy w Brukseli wymyślili kilka pomysłów na poprawę sytuacji, ale każdy ma dobre i złe strony i bez względu na to, co ostatecznie ministrowie zdecydują i tak nie rozwiążą wszystkich problemów. W najlepszym razie uda się nieco złagodzić skutki kryzysu i ograniczyć jego wpływ na gospodarstwa domowe i przemysł, a wszystko to przy olbrzymich liczonych nawet w setki miliardów euro kosztach.
Państwom unijnym przychodzi płacić za „błędy przeszłości” zwłaszcza wynikające z postawy wobec Rosji. A te były wynikiem też braku zrozumienia dla argumentów podnoszonych przez Polskę i inne kraje naszej części Europy. Trudno oprzeć się wrażeniu, że działania Berlina, Wiednia, Paryża, Rzymu przy cichym wsparciu Komisji Europejskiej przez ostatnie 20 lat odbywały się pod hasłem: „my wiemy lepiej”. I „wiedząc lepiej” co jest dobre dla Europy, politycy i przywódcy tych stolic postawili na uzależnienie od importu rosyjskiego gazu. I przekonywali nieprzekonanych – czyli nas wszystkich, że Rosja to dobry i pewny partner.
Największe zachodnioeuropejskie koncerny zaangażowały się w budowę gazociągów przez Bałtyk Nord Stream 1 i Nord Stream 2 i zostały udziałowcami najbardziej lukratywnych złóż w Rosji. Choć wystarczyło jedno spojrzenie na mapę gazociągów w Europie, by wiedzieć, że te nowe inwestycje służą jednocześnie wyeliminowaniu Ukrainy (i przy okazji Polski) z listy krajów tranzytowych rosyjskiego gazu oraz uczynienia z Niemiec gigantycznego, świetnie zarabiającego hubu, z którego inni będą musieli czerpać „błękitne paliwo”.
Władimir Putin był chętnie goszczony i przyjmowany na europejskich salonach oficjalnie i prywatnie. A niejednokrotnie te prywatne spotkania w sielskiej, przyjacielskiej atmosferze miały większe znaczenie niż oficjalne, bo Europejczycy w nich uczestniczący potem niejednokrotnie dostawali świetnie opłacane posady w rosyjskich firmach.
I nawet inwazja i zajęcie Krymu nie skłoniły „wiedzących lepiej” polityków unijnych do refleksji. Dopiero lutowa agresja Rosji na Ukrainę „wywróciła stolik z kartami” - a i to nie od razu. Bruksela i przywódcy z Berlina, Wiednia i Rzymu potrzebowali nawet trzech miesięcy na przyznanie, że Rosja używa gazu jako narzędzia szantażu wobec Europy. (Wydaje się, że prezydent Francji jeszcze nie do końca to rozumie.) A wystarczyło zapamiętać kilka zdań ze słynnej strategii energetycznej Rosji sprzed niemal 20 lat - zwłaszcza dotyczących wykorzystywania surowców energetycznych do realizacji strategicznych celów politycznych.
Agnieszka Łakoma