Dogonimy Niemcy na św. Nigdy
Standard życia jakim cieszy się statystyczny Polak wynosi około połowę tego co przypada na przeciętnego Niemca, zatem, mamy spory dystans do odrobienia. Niemniej, prof. Balcerowicz zapewnia nas, że dogonimy naszych zachodnich sąsiadów już za dwadzieścia lat.
Faktem jest, że w latach 2000-10 zanotowaliśmy dużo szybszy przyrost PKB i prosta ekstrapolacja tego trendu zaiste wskazuje na „konwergencję” po ok. 23 latach (Wykres 1).
Jednak trudno jest zrozumieć, czemu naszą prognozę mielibyśmy ograniczyć do dwudziestu paru lat, skoro rozciągnięcie jej do lat 30 daje dopiero optymistyczny obraz! W roku 2042 cieszymy się PKB o 20% wyższym od niemieckiego i jak w banku czeka nas fala niemieckich Gastarbeiterów. Miejmy nadzieję, że prognoza prof. Balcerowicza się sprawdzi, ale rzut oka na wskaźniki gospodarcze determinujące tempo wzrostu gospodarczego (Tabela 1) jednoznacznie wskazuje na to, że pełna konwergencja nastąpi (niestety!) na św. Nigdy.
Nasze tempo inwestycji jest tylko nieznacznie wyższe od niemieckiego. Biorąc pod uwagę, że wartość naszego majątku produkcyjnego stanowi niewiele ponad jedną dziesiątą niemieckiego, to nigdy nie zamkniemy tej przepaści. Najlepiej świadczy o tym niewielki postęp jaki zanotowaliśmy w czasie ostatnich dwudziestu lat w zakresie budowy autostrad, a jest to zaledwie wierzchołek góry lodowej widoczny dla każdego.
Szczególnie niepokojący jest fakt stosunkowo niskiego poziomu oszczędności w Polsce. Udział oszczędności w PKB jest niższy niż inwestycji co oznacza, że różnica jest pokrywana poprzez pożyczki zaciągane za granicą i przyciąganie inwestycji zagranicznych. Nie wchodząc w sensowność takiego postawienia sprawy, trzeba podkreślić, że świat inwestuje w Polsce nie z powodów altruistycznych, ale z motywu zysku. Owe zyski wcześniej, czy później będą transferowane za granicę – w gruncie rzeczy takie zjawisko można już zauważyć – czyli ten trend się odwróci. Albo w przyszłości zaczniemy oszczędzać więcej, albo i tak ślimacze tempo inwestycji spadnie.
Polskę i zachodnią Europę dzieli przepaść w zakresie wydajności pracy i bez radykalnego przyspieszenia tempa inwestycji niewiele się tu zmieni. Fakt, że osiągamy znacznie szybsze tempo wzrostu PKB przy tylko nieznacznie wyższym poziomie inwestycji wynika z prawa malejących przychodów (od kapitału fizycznego, czyli maszyn itp.) (patrz Okienko 1). Zatem, na dłuższą metę różnica pomiędzy tempem wzrostu PKB u nas i w Niemczech będzie maleć, a zatem proces doganiania niemieckiej stopy życiowej ulegnie spowolnieniu.
Okienko 1
Prawo malejących przychodów
W wielkim skrócie, prawo to głosi, że im wyższy jest poziom kapitału fizycznego w danej gospodarce, tym mniejszy efekt przynosi każda dodatkowa zamontowana maszyna. Wyobraźmy sobie, że firma budowlana zatrudnia 10 pracowników, z których każdy jest w stanie przekopać metr sześcienny ziemi w jednostce czasu. Jeśli jednego robotnika wyposażymy w koparkę zdolną do przerzucenia 10 m3 w jednostce czasu, to produkcja wzrośnie z 10 do 19 m3 w jednostce czasu, czyli o 90%. Jeśli ostatni pracownik zamiast machać łopatą zacznie posługiwać się koparką, to produkcja wzrośnie z 91 do 100 m3, czyli zaledwie o 10%. Podobnie ma się sprawa z całym systemem gospodarczym i dlatego Polska niejako na mocy definicji musi rozwijać się szybciej od Niemiec – tu nie ma absolutnie niczego niezwykłego. Osiągnięciem byłoby tempo rozwoju ekonomicznego na miarę tego notowanego, dajmy na to, w Korei Południowej, a na to zupełnie się nie zanosi.
Statystyki tyczące się obrotów międzynarodowych jednoznacznie potwierdzają hipotezę o poważnym zacofaniu naszej gospodarki. Przez całe lata notujemy deficyt w handlu towarami i usługami i nic nie zwiastuje tu wielkiej poprawy. Sam w sobie deficyt w handlu zagranicznym nie byłby tragedią, gdyby wynikał z ogromnego importu dóbr inwestycyjnych (maszyny, technologie, itp.). Tygrysy azjatyckie też cierpiały na deficyty w tej dziedzinie w początkowej fazie swoich skoków do przodu, ale wynikało to z ogromnego importu środków produkcji. Natomiast w naszym przypadku źródłem deficytu jest nadmierny popyt na dobra konsumpcyjne, o czym najlepiej świadczy niemrawe tempo inwestycji. Deficyt w obrotach międzynarodowych oznacza zaciąganie zobowiązań za granicą i my te kredyty po prostu przejadamy w myśl zasady po nas to choćby potop. O niskiej konkurencyjności polskiej ekonomii świadczy także nadzwyczaj niski poziom eksportu na mieszkańca.
Tempo rozwoju gospodarczego w coraz większym stopniu zależy od kapitału ludzkiego – poziomu wykształcenia społeczeństwa. W mediach niejednokrotnie podkreśla się radykalny wzrost poziomu skolaryzacji Polaków. Jest to bez wątpienia pocieszające zjawisko, aczkolwiek fakt masowego uzyskiwania przez rodaków dyplomów przeróżnych szkół niekoniecznie świadczy o postępie. Dane zawarte w Tabeli 2 w pewnym stopniu pozwalają na weryfikację faktycznego poziomu wykształcenia nad Wisłą.
Ilość patentów triadycznych, czyli takich wynalazków, które zostały jednocześnie zatwierdzone w UE, USA i Japonii (tzw. Triada) przyznana Polakom jest, mówiąc oględnie, znikoma. W naszym kraju praktycznie nie prowadzi się żadnej działalności naukowej prowadzącej do poważnych odkryć naukowych. W dużym stopniu jest to wynikiem niesłychanie niskich nakładów finansowych, ale dużym uproszczeniem byłoby powiedzenie, że zwiększenie nakładów w tej dziedzinie szybko przyniesie pożądane skutki. Jak wysoko są notowane nasze uniwersytety w światowych rankingach nie trzeba chyba wspominać. Podobnie, o poziomie rodzimego szkolnictwa wyższego świadczy ilość studentów zagranicznych studiujących nad Wisłą. Ten pożałowania godny stan rzeczy jest wynikiem grubej kreski, przeniesienia systemu szkolnictwa wyższego z minionej epoki do III RP.
Warto także podkreślić poziom wydatków na prace badawczo-rozwojowe finansowany przez sektor prywatny. W Niemczech udział firm w tych nakładach jest bardzo wysoki, zaś w Polsce ten ciężar w dużo wyższym stopniu spoczywa na barkach podatnika. Jest to wynikiem strategii rozwoju, czy też jej braku. W coraz większym stopniu stajemy się podwykonawcą, produkujemy cudze podzespoły na potrzeby obcych koncernów. Także, prywatyzacja z udziałem kapitału zagranicznego powoduje, że w Polsce pozostają fabryki, ale myśl techniczna jest rozwijana w centralach. Tego typu model rozwoju nie stymuluje nakładów na prace badawczo-rozwojowe i tym samym ogranicza poziom innowacyjności gospodarki.
Ten opłakany stan rzeczy ma swe odbicie w poziomie międzynarodowej konkurencyjności polskiej gospodarki. Udział towarów wymagających użycia najnowocześniejszych technologii (hi-tech) w całkowitym eksporcie jest mały. Miejmy nadzieję, że nastąpi tu szybka poprawa, ale pewności mieć nie można, ponieważ poziom innowacyjności notowany w naszym kraju jest stosunkowo niski.
Pewną nadzieję budzi fakt, że niektóre bariery stojące na drodze szybkiego rozwoju można stosunkowo łatwo przezwyciężyć, bo nie wymaga to większych nakładów finansowych. Uproszczenie przepisów administracyjnych nie powinno stanowić przeszkody nie do pokonania i najwyższe zdumienie budzi fakt, że tak mało w tym zakresie zostało zrobione mimo nieustannych zapewnień o budowaniu państwa przyjaznego światu biznesu. Niemcy uchodzą za państwo dość zbiurokratyzowane, ale założenie nowego przedsiębiorstwa zajmuje tam tylko połowę czasu potrzebnego na tę samą operację nad Wisłą. Inne bariery nie są tak łatwe do obalenia. Podobnie jak szkolnictwo wyższe tak i wymiar sprawiedliwości został żywcem przeniesiony do nowej rzeczywistości z minionej epoki i skutki tego błędu będą jeszcze długo odczuwalne.
Powyższe fakty można zakwalifikować do kategorii argumentów makroekonomicznych, ale duża rolę odgrywają także czynniki mikroekonomiczne. Zajmiemy się tu tylko jednym. Sporo światła na sprawę dogonienia Niemiec rzuca doświadczenie byłego NRD. Swego czasu tygodnik The Economist stwierdził, że pomimo wpompowania w ten region ponad biliona euro przez zachodnie kraje związkowe, od szeregu lat proces konwergencji utknął w martwym punkcie. Infrastruktura została podniesiona do poziomu RFN, uniwersytety zreorganizowane, a poziom życia jak wynosił tylko 70% średniej dla zachodnich krajów tak wynosi 70%. Ów tygodnik tajemnicę tę wyjaśnił w bardzo prosty sposób: w wyniku zjednoczenia nastąpił podział pracy, we wschodniej części się tylko produkuje, zaś w zachodniej znajdują się centrale.
Aby w pełni zrozumieć pułapkę w jaką byłe NRD zostało wpędzone trzeba zaglądnąć do statystyk tyczących się zarobków najwyższego kierownictwa przedsiębiorstw. Amerykańska centrala związkowa AFL-CIO szacuje, że w 2011 r. przeciętne roczne uposażenie naczelnego dyrektora wykonawczego (CEO) w dużej firmie wyniosło 12,94 miliona dolarów, czyli odpowiednik rocznej płacy 380 robotników. Mówiąc wprost, jedna osoba z zarządu zarabia tyle, co cała załoga całkiem sporego zakładu pracy razem wzięta. A w centrali działa nie tylko CEO, ale i jego „wice”, kierownicy działów, bywa że sekretarka CEO zarabia więcej niż kierownik fabryki. Względna dysproporcja w zarobkach w Niemczech jest mniejsza niż w USA, ale to nie zmienia postaci rzeczy, a jedynie skalę zjawiska. Istnienie w danym mieście kilku central już wytwarza pewną enklawę super-dobrobytu. Jej mieszkańcy kupują towary luksusowe, a płace w punktach detalicznych sprzedających tego typu towary są wyższe i tym sposobem okolica kwitnie. Polska coraz bardziej upodabnia się do byłego NRD – tak jak ten niemiecki obszar stajemy się poddostawcą półproduktów.
Omówiliśmy szereg czynników wskazujących na trudności na jakie napotkamy w szczytnym zamiarze dogonienia najlepszych. Mamy ku temu pewne podstawy, ale z całą pewnością brakuje nam najważniejszego: strategii nakierowanej na osiągnięcie tego celu. Jest jej brak, ponieważ elity żyją w radosnym błogostanie i karmią maluczkich bajeczkami o gruszkach na wierzbie, które same spadną za 20 lat. Część wierzy i czeka na owego Godota, a ci mniej naiwni emigrują, co nie poprawia sytuacji.
P.S. Jako obowiązkową lekturę uzupełniającą gorąco polecam omówienie ostatniej prognozy OECD pióra Marcina Horała dostępne obok.