Czy surowcową hossę da się uratować?
Stopy zwrotu na rynkach surowcowych już drugi rok z rzędu były bliskie zera. Czy 2013 wreszcie przyniesie przełom? Prawdopodobnie tak, choć jego kierunek niekoniecznie będzie zgodny z nadziejami inwestorów
Cenami surowców, zwłaszcza tymi wykorzystywanymi w przemyśle rządzi pewna cykliczność. Jest ona związana z opóźnieniem między wzrostem popytu a reakcją podaży. Przykładowo dla uruchomienia nowej kopalni miedzi potrzeba od 6 do 10 lat. Ponadto zdarza się, że dla zwiększenia wydobycia danego surowca konieczny jest przełom technologiczny, na który często przychodzi czekać nawet dłużej. By więc podaż była w stanie nadążyć za popytem, potrzebne są wyższe ceny i to w dłuższym okresie. Tylko wtedy inwestycje w nowe złoża, bądź rozwijanie nowych technologii, jest dla producentów ekonomicznie opłacalne.
Cykle surowcowe
W latach 90-tych nie specjalnie przejmowano się brakiem metali przemysłowych czy ropy naftowej. Inwestycje z poprzedniej dekady zapewniły stały dopływ potrzebnych surowców. Choć zdarzały się chwilowe wzrosty cen, rynek szybko wracał do równowagi – ropa naftowa oscylowała wokół 20 dolarów za baryłkę, a miedź wokół 2000 dolarów za tonę. Począwszy jednak od 2000 roku zaniedbania infrastrukturalne zaczęły dawać o sobie znać. Wzrost popytu w krajach rozwijających się w połączeniu z wyczerpywaniem się istniejących złóż zaowocował systematycznym wzrostem cen. Tendencję tę pod koniec zaczęły wspierać fundusze, które coraz chętniej lokowały środki na rynkach surowcowych. Byki królowały niepodzielnie póki kryzys finansowy i związana z nim recesja nie rzuciły światowej gospodarki na kolana.
Po trudnym 2008 roku wydawało się jednak, że sytuacja szybko wraca do normy. Przez dwa kolejne lata surowce odrabiały straty i na początku 2011 roku wiele z nich znalazło się w pobliżu historycznych szczytów. Jednak od tego momentu było już tylko gorzej. Mimo dużej zmienności na wykresach zaczął się rysować delikatny trend spadkowy. Euforia, która opanowała inwestorów po tym, jak kryzys się skończył utrudniła dostrzeżenie tego, że fundamenty leżące u podstaw surowcowej hossy zaczynają się chwiać.
Uwaga: rośnie podaż
Firmy wydobywające surowce, gdy tylko okazało się że wzrosty cen są trwałe, zaczęły bardzo zdecydowanie inwestować. W latach 2003-2012 wydatki na rozwój wydobycia miedzi wzrosły pięciokrotnie. Rosły też nakłady na nowe technologie pozyskiwania ropy naftowej. W 2011 roku w USA wydano na ten cel prawie 140 miliardów dolarów – 10 razy więcej niż na Bliskim Wschodzie, mimo, że tam wydobywa się trzy razy więcej ropy niż w Ameryce. Nic więc dziwnego, że to właśnie w Stanach Zjednoczonych rozpoczęła się łupkowa rewolucja, która sprawiła, iż szerszym strumieniem zaczął płynąc już nie tylko gaz, ale i ropa naftowa. USA być może jeszcze w tym roku będą największym na świecie producentem tego ostatniego surowca, zaś technologia raz wypróbowana będzie rozprzestrzeniać się po całym świecie. Niestety do Polski trafi dopiero za co najmniej trzy lata, uprzedzi nas bliski geograficznie Meksyk oraz Australia i Arabia Saudyjska, gdzie znajdują się piąte na świecie złoża gazu łupkowego.
Goldman Sachs prognozuje, że cena ropy gwarantująca długoterminową równowagę popytu i podaży to 90 dolarów za baryłkę. Prognozy te zdaje się potwierdzać rynek terminowy. Za baryłkę ropy Brent z dostawą za trzy lata trzeba zapłacić 96 dolarów – o 16 dolarów mniej niż przy dostawie natychmiastowej. Kontrakty zawierane na jeszcze odleglejszy termin wyceniane są nawet poniżej 90 dolarów za baryłkę. Miedź także notowana jest obecnie powyżej swojej ceny równowagi, która znajduje się, zdaniem amerykańskiego banku, na poziomie około 7000 dolarów za tonę. W tym roku zapewne się do niej jednak zbliży. Produkcja bowiem ma wzrosnąć o prawie 5%, a w kolejnym roku o prawie 6%. To znacznie szybciej niż w latach 2004-2011, kiedy to wydobycie miedzi rosło w tempie zaledwie 2% rocznie.
Nie liczcie na Chiny
Czy jednak dynamicznie rozwijająca się chińska gospodarka nie pochłonie z łatwością każdej ilości czerwonego metalu? Tak rzeczywiście mogło się wydawać w ostatnich latach, jednak mało prawdopodobne jest, by nawet dotychczasowe zużycie było do utrzymania, a co dopiero mówić o jego wzroście. Obecnie Chiny odpowiadają za 30-40% światowego zużycia metali kolorowych oraz 60% żelaza i cementu. Warto przy tym przypomnieć, że gospodarka Państwa Środka stanowi jedynie 11% globalnego PKB. Nieproporcjonalne zużycie jest zaś wynikiem tego, że w Chinach niewiarygodnie dużo się inwestuje. Inwestycje stanowią połowę PKB, podczas gdy w krajach rozwiniętych ich udział w produkcie krajowym zwykle nie przekracza 20%, a w innych krajach rozwijających się rzadko kiedy jest większy niż 30%. Takiej skali inwestycji nikt dotąd poza Chinami nie odnotował.
Abstrahując od tego, że prawdopodobnie wiele z podjętych projektów nie jest trafionych, wzrost gospodarczy nie może opierać się w tak dużym stopniu na inwestycjach. W końcu trzeba zacząć produkować to, czego potrzebują konsumenci, a nie to, co (zdaniem władz) służy ekonomicznej przyszłości kraju. Dlatego od jakiegoś czasu coraz powszechniej mówi się o nadchodzącej zmianie chińskiego modelu gospodarczego; ma wzrosnąć udział konsumpcji, a spaść inwestycji i eksportu. Spadek udziału inwestycji, jeśli będzie gwałtowny, doprowadzi do spadku zapotrzebowania na surowce wykorzystywane przy tworzeniu ambitnych projektów infrastrukturalnych oraz w budownictwie. Nawet jednak w optymistycznym wariancie uniknięcia twardego lądowania gospodarki (spowolnienia związanego ze zmianą modelu na bardziej pro-konsumpcyjny), chiński apetyt na surowce będzie rósł znacznie wolniej niż w ostatniej dekadzie.
Rosnąca podaż i słabnący popyt nie wróżą dobrze surowcowej hossie. Choć niewykluczone, że w najbliższym czasie zobaczymy jeszcze wzrosty cen w związku z powoli poprawiającą się sytuacją gospodarczą na świecie, to ten ruch zostanie z czasem skorygowany i indeksy surowcowe będą powoli osuwały się na południe.