Opinie

www.sxc.hu
www.sxc.hu

Upadek szkolnictwa wyższego

Instytut Misesa

Instytut Misesa

Instytut Ludwiga von Misesa ufundowany we Wrocławiu w sierpniu 2003 r. jest niezależnym i nienastawionym na zysk ośrodkiem badawczo-edukacyjnym, odwołującym się do tradycji austriackiej szkoły ekonomii, dorobku klasycznego liberalizmu oraz libertariańskiej myśli politycznej. Instytut został nazwany na cześć – naszym zdaniem najwybitniejszego ekonomisty XX w. – Ludwiga von Misesa.

  • Opublikowano: 12 lutego 2013, 08:32

    Aktualizacja: 12 lutego 2013, 09:27

  • Powiększ tekst

Dane zgromadzone w raporcie „Pracodawcy o rynku pracy” Bilansu Kapitału Ludzkiego za 2012 rok tak naprawdę niewiele różnią się od tych, które w różnych badaniach dotyczących rynku pracy pojawiają się od kilku lat. Po raz kolejny jako przyczyny bezrobocia wymienia się — oprócz kosztów pracy, które hamują proces tworzenia miejsc pracy w mikro i małych przedsiębiorstwach — niedostosowanie kompetencji kandydatów do oczekiwań pracodawców, co dotyczy według raportu 85% badanych przypadków. Nie chodzi tu jedynie o ludzi młodych, a więc absolwentów, choć w tej grupie stopa bezrobocia niezmiennie od kilku lat jest dwukrotnie wyższa od ogólnej.

Takie dane uruchomiły już wcześniej lawinę dyskusji, głównie w środowisku uniwersyteckim, którego przedstawiciele zwracali uwagę na to, że uniwersytet nie jest szkołą zawodową i obowiązkiem kształcenia uniwersyteckiego nie jest przygotowywanie młodego człowieka do poruszania się na rynku pracy. Z tym argumentem jest związany także inny. Przedstawiciele humanistyki powoływali się również na to, że pewnych wartości nie da się wprost traktować utylitarnie, tak jak to jest w naukach technicznych czy ścisłych. Nie da się bowiem — brzmi argumentacja — wycenić rynkowo pracy, na przykład, historyka idei, ponieważ nie przynosi ona bezpośrednich korzyści działalności biznesowej, tak jak innowacje w chemii, biologii czy inżynierii.

Z pierwszym argumentem można się zgodzić. Rolą tradycyjnego uniwersytetu było pogłębianie teorii, a nie prowadzenie młodych ludzi za rękę w stronę dorosłego, praktycznego życia. Wraz z postępującą industrializacją i rozwojem kapitalizmu nauczanie uniwersyteckie w niektórych dziedzinach oczywiście zaczęło wiązać się z praktyką biznesową — inżynierską i zarządczą — jednak dotyczyło to raczej wąskiego grona ludzi, a absolwenci uniwersytetów przeważnie parali się polityką i działalnością publiczną.

Trudno jednak dowodzić na tej podstawie, że instytucja uniwersytetu i akademickiego nauczania nie powinna być rozpatrywana również przez pryzmat rachunku zysków i strat, zwłaszcza w sytuacji, kiedy nauka finansowana jest z publicznych pieniędzy. Każda dziedzina wiedzy zaspokaja jakąś potrzebę, ponieważ bez istnienia tej potrzeby by się nie rozwinęła. Z ekonomicznego punktu widzenia działalność naukowa, akademicka, jest również — w różny sposób w każdej dziedzinie — użyteczna. I nie chodzi tu wyłącznie o pęd do wiedzy o świecie, który w sposób naturalny charakteryzuje ludzkie społeczeństwa. Chociaż trudno jest wykazać bezpośrednią użyteczność gospodarczą np. historii literatury albo badań nad wierzeniami ludów pierwotnych, rozwinęły się one dlatego, że w trakcie rozwoju cywilizacyjnego głębsza wiedza na ten temat zaczęła być po prostu potrzebna. Wykazanie, w jaki sposób i po jakim czasie wpływała ona na życie społeczne — a ściślej: przyczyniała się do polepszenia warunków życia — nie jest zadaniem teoretycznie trudnym, chociaż bez wątpienia byłoby żmudne i pracochłonne.

Dzisiejszy „atak” polityków czy ekonomistów na uniwersytety nie jest więc atakiem na samą istotę wiedzy akademickiej, ale na to, że środki wykorzystane do jej „produkcji” nie przekładają się nawet w najdłuższej perspektywie czasowej na wzrost dobrobytu, a wręcz przeciwnie: walnie przyczyniają się do pogorszenia. Dosadniej mówiąc — co należy już do kanonu wiedzy trywialnej — w gospodarce nie ma zapotrzebowania na taką ilość literaturoznawców, kulturoznawców, historyków i specjalistów od zarządzania, jaka jest wypuszczana obecnie przez uniwersytety. Nie ma to nic wspólnego z „ekonomiczną użytecznością” tych i pokrewnych dziedzin. Ich użyteczność ekonomiczna została zaburzona przez system państwowego finansowania i obniżanie barier edukacyjnych z tym finansowaniem związane.

Paradoksalnie, odpowiedź zmierzająca w innym kierunku, jaka przychodzi ze środowisk uczelnianych, może okazać się bardzo złą odpowiedzią. Na uczelniach obserwowalny jest bowiem ostatnio trend (spowodowany przede wszystkim zmianami w prawie o szkolnictwie wyższym) do tworzenia coraz bardziej specjalistycznych kierunków o atrakcyjnych nazwach, które — przynajmniej w zamierzeniu twórców — mają odpowiadać na rynkowe zapotrzebowanie na wysokiej klasy specjalistów. Problem polega na tym, że specjalizacja i zawężanie zakresu wiedzy akademickiej nie tylko nie ułatwia, ale wręcz utrudnia odnalezienie się na rynku pracy.

Jeżeli uczelnia zaczyna prowadzić np. kierunek studiów dla „e-humanistów”, ponieważ na rynku jest stosunkowo duże zapotrzebowanie na specjalistów od mediów społecznościowych czy internetowego copywritingu, to wcale nie oznacza, że po trzech latach będzie ono na takim samym poziomie (zwłaszcza, że powoli się wyczerpuje również dzisiaj). Ponadto osoba wyspecjalizowana pod kątem aktualnych potrzeb rynkowych może mieć większą trudność z przekwalifikowaniem się, jeżeli sytuacja rynkowa się diametralnie zmieni się przez wprowadzenie jakiejś innowacji (czyli, mówiąc językiem J. Schumpetera, działaniu „twórczej destrukcji”), niż osoba z wykształceniem bardziej ogólnym.

Programista, który wkroczyłby na rynek pracy wyłącznie po pięciu latach edukacji akademickiej, miałby wiedzę na temat nawet kilku języków programowania, ale niekoniecznie od razu umiałby ją zastosować do tworzenia np. aplikacji mobilnych, które szturmem wzięły rynek nowych technologii przez czas, który spędził na uczelni. Pracodawcy potrzebują specjalistów, ale takich, którzy swoją specjalizację zdobywali w praktyce zawodowej. Posiadają oni nie tylko szczegółową wiedzę na temat przedmiotu pracy (najczęściej niemożliwą do przekazania w salach wykładowych), ale także intuicję dotyczącą zachodzących w danej branży zmian. Tegoroczni maturzyści — którzy już niedługo będą rozważali wybór dalszej drogi kształcenia, namawiani przez poszczególne uczelnie wymyślnymi nazwami kierunków studiów — powinni o tym pamiętać.

Relacja rynku z uniwersytetem nie powinna się więc nawiązywać dopiero w momencie refleksji nad wykorzystaniem wiedzy w biznesie i przemyśle, gdyż ta droga może prowadzić również do pogorszenia sytuacji. Kalkulacja ekonomiczna, a więc wycena pewnych dóbr, powinna zaczynać się w momencie, w którym kandydat na studia wkracza w mury uczelni, zastępując dzisiejszy patologiczny system finansowania edukacji. Krytycy rynkowego rozwiązania problemu zwracają uwagę, że nawet amerykański system akademicki — naznaczony przecież wyraźnie „piętnem” indywidualnej odpłatności za naukę — zawiódł swoich absolwentów w prawie takim samym stopniu jak polski. Trzeba jednak pamiętać, że — podobnie jak w Polsce — upadek wyższego wykształcenia wiązał się tam również z formą rządowego planowania.

 

Olgierd Sroczyński - Instytut Misesa.

 

Powiązane tematy

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych