Kiedy sequester w Polsce?
Dziś Ameryka pogrążyła się w rozpaczy. W jej granice wtargnął jakiś mityczny potwór Sequestrem zwany, który ma spowodować, że samoloty przestaną latać, nauka się rozwijać, wojsko nie będzie miało na mundury, o broni nie wspominając – generalnie armagedon finansowy. Dobrze chociaż że kury będą się nadal nieść, więc polonia amerykańska nie musi się obawiać, że zabraknie jajek na najbliższą Wielkanoc.
Co spowodowało takie przerażenie w obywatelach największego światowego mocarstwa? Spowodowała je możliwość oszczędności wydatków budżetowych w przeciągu 10 lat na poziomie 2,4 proc. Porównując to do budżetu domowego to tak, jakbyśmy postanowili, że skoro do tej pory wydajemy co miesiąc 3 tys. zł, w ciągu najbliższych 10 miesięcy będziemy tak ograniczać nasze wydatki, żebyśmy później wydawali 2928 zł. Według niektórych analityków wprowadzenie takich oszczędności doprowadzi do tego, że USA będą się wolniej rozwijać i to w istotny sposób odbije się na życiu przeciętego Amerykanina.
Oszczędności budżetowe wyrażone nie w procentach a w twardej walucie wyniosą 85 mld USD. Jest to tak naprawdę nic w porównaniu z deficytem budżetowym USA wynoszącym ponad bilion USD. Można byłoby więc uznać, że poczynione oszczędności są wręcz za małe. Problem w tym, że za oceanem postrzegają te sprawy trochę inaczej niż u nas.
„1 bilion deficytu budżetowego USA nie oznacza, że kraj czeka kryzys zadłużenia publicznego, ani nie wymaga cięcia wydatków publicznych. Ważne jest to, że jeśli gospodarka rośnie, budżet nie musi być zrównoważony”
– pisał pod koniec ubiegłego roku na łamach "New York Times" Paul Krugman, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii.
Jak bardzo to odbiega od tego co mogliśmy usłyszeć ze strony polskiego rządu przy okazji debaty o pakcie fiskalnym. Donald Tusk i Jacek Rostowski proponują nam przystąpienie do paktu, który za cel stawia sobie pilnowanie równowagi budżetów jego uczestników. W praktyce oznacza to rezygnację z wszelkich narzędzi finansowych, które mogłyby przyspieszyć rozwój Polski w stosunku do bardziej rozwiniętych państw Unii Europejskiej. Znowu wracając do porównań z budżetem domowym, to tak jakby świeżo poślubieni małżonkowie, nie mający jeszcze żadnego majątku, zobowiązali się, że będą prowadzić budżet tak samo jak aktualnie ich rodzice, którzy właśnie spłacili mieszkanie, mają dwa samochody, daczę nad jeziorem i spore oszczędności na koncie. Ci nowożeńcy nie mogliby więc zaciągnąć kredytu ani na dom, ani na samochód, ani nawet na wyposażenie wynajętego mieszkania – o ile starczałoby z bieżących dochodów na wynajem. Brzmi dosyć abstrakcyjnie a jednak to właśnie zaproponowano Polakom przegłosowując w Sejmie przystąpienie do paktu fiskalnego.
Żeby było jeszcze straszniej to przystąpienie do paktu fiskalnego ma być tylko etapem na drodze do przystąpienia w ciągu kilku najbliższych lat do strefy euro. To tak jakby nasi nowożeńcy postanowili, że wprowadzają się do rodziców i oddają im zarobione przez siebie pieniądze w administrowanie. To rodzice będą decydowali ile pójdzie do wspólnego budżetu, a ile dadzą młodym na własne wydatki. Oczywiście zdejmuje to z młodych część problemów, ale nie daje im najmniejszych szans na rozwój.
O tym jak cenna może być własna waluta i możliwość samodzielnego decydowania o polityce finansowej niedawno przekonali się Grecy, teraz przerabiają to Hiszpanie i Portugalczycy, a wkrótce prawdopodobnie dowiedzą się Włosi. W praktyce jak można wykorzystywać własny pieniądz pokazują nam obecnie Japończycy. Od drugiej połowy zeszłego roku zaczęli oni celowo osłabiać własnego jena, żeby uatrakcyjnić na świecie produkty wytworzone przez własny przemysł. Podobnie robią od dawna Chińczycy i Amerykanie. Zaczyna to być na tyle powszechna praktyka , że coraz częściej mówi się o wojnach walutowych.
Także w Polsce mieliśmy okazję przekonać się, że osłabienie walutowe chociaż nieprzyjemne dla posiadaczy kredytów walutowych może być bardzo korzystne dla gospodarki. Dzięki osłabieniu się naszej waluty w 2009 roku, nasz eksport stał się na tyle atrakcyjny, że nie wpadliśmy w takie problemy gospodarcze jak inne europejskie kraje. Nasza gospodarka miała rynki zbytu, a posiadacze kredytów walutowych pracę i nawet szansę na wzrost wynagrodzeń, który pokrył straty wywołane wyższymi ratami.
Wtedy spadek wartości złotówki nie był specjalnie wykreowany przez polityków jak to dzieję się obecnie w Chinach, Japonii, czy USA. Teraz jednak nie mamy co liczyć na to, że taki spadek nastąpi samoczynnie pod wpływem czynników zewnętrznych. Wręcz przeciwnie ponieważ wszyscy grają na osłabienie własnych walut a my nie, złotówka może się wręcz umacniać. Wskazują na to założenia budżetowe ministra Rostowskiego, który zapisał w założeniach do ustawy budżetowej na rok 2013 średnioroczny kurs w wysokości 4,05 zł za euro, czyli złotówka miałaby być silniejsza niż teraz. Założenia takie wynikają z obawy ministra przed przekroczeniem progów ostrożnościowych wysokości zadłużenia publicznego. Im silniejsza złotówka tym mniejsze zadłużenie państwa w euro.
Mamy więc do czynienia z konfliktem interesów. Dla gospodarki lepiej byłoby żeby złotówka osłabiła się. Eksport, który jest w tej chwili najsilniejszym motorem wzrostu naszej gospodarki, byłby bardziej konkurencyjny i mógłby lepiej napędzać naszą gospodarkę. Dla ministra finansów i polityka Jana Antonego Vincent-Rostowskiego lepiej żeby złotówka umocniła się, bo wtedy nasz dług nie wzrośnie na skutek samego kursu wymiany euro do złotówki i nie spowoduje przebicia progów ostrożnościowych. A gdyby to nastąpiło mielibyśmy w Polsce to samo co mają teraz Amerykanie czyli przymusowe cięcie wydatków publicznych.
W Polsce mieliśmy już kiedyś sekwestr. W ten sposób nazywano konfiskowanie majątku przez władze carskie z powodu działalności politycznej, np. po Powstaniu Styczniowym. I tak naprawdę to pojęcie należałoby zaliczyć do kategorii politycznej a nie gospodarczej. Tak jak w XIX wieku na ziemiach polskich była to kara za działalność polityczną, tak samo teraz w USA jest to kara za działalność polityczną – odebranie politykom części pieniędzy, którymi mogą dysponować za karę, że się nie dogadali – nie wiadomo tylko jeszcze czy to Barak Obama karze republikanów czy republikanie prezydenta.
Także w Polsce ewentualne przekroczenie progów ostrożnościowych byłoby głównie karą dla polityków a nie dla realnej gospodarki. W wyniku oszczędności trzeba byłoby wreszcie ograniczyć rozrastającą się administrację. Stanowiska straciłoby wielu krewnych i znajomych królika, spadłoby prawdopodobnie poparcie dla partii rządzącej, kto wie, może nawet rozpadłaby się w ogniu kłótni, komu obciąć. A najgorsze byłoby to, że już na koniec, po przegranych przez partię, która wprowadziłaby te oszczędności, wyborach, okazałoby się, że kolejny rząd miałby bardzo dobre warunki gospodarowania. Firmy uwolnione od przygniatającego je wcześniej aparatu administracyjnego zaczęłyby inwestować i zatrudniać i może nawet pojawiłaby się przestrzeń do obniżenia podatków.