Nauka w systemie nakazowo-rozdzielczym: Propozycje zmian w szkolnictwie wyższym sankcjonowaniem neofeudalnej patologii
Polscy uczeni bardzo chętnie podpiszą listy protestacyjne przeciwko takim czy innym działaniom rządu, jednak wprowadzenie swojej uczelni na wyższą pozycję w światowym rankingu albo przynajmniej - wyprowadzenie jej ze światowej listy uczelni "śmieciowych" przekracza już ich możliwości. Zmiana systemu finansowania uczelni wyższych mogłaby to zmienić.
Obecnie ciężko jest znaleźć obszar bardziej spatologizowany przez system finansowania jak szkolnictwo wyższe. Uczelnie i akademie są udzielnymi księstwami o strukturze neofeudalnej. Niewiele z nich jest w stanie pochwalić się jakimiś imponującymi sukcesami naukowymi, działają raczej jako przechowalnia przyciężkiej intelektualnie profesury made in PRL, zaś młodzi, ambitni naukowcy mogący namieszać w nauce przetrzymywani są albo w przedpokojach, albo wypycha się ich z danego ośrodka, w najlepszym wypadku zaciskają zęby, akceptują neofeudalną strukturę z nadzieją, że "kiedyś się uda, kiedyś się przebiję". Wielu z nich godzi się na upokarzającą pracę za darmo, tylko z nadzieją na stypendium.
CZYTAJ TEŻ: "Państwo powinno mieć wpływ na to, ilu się kształci kandydatów na lekarzy czy prawników"
Niestety dzisiejszy wywiad Polskiej Agencji Prasowej z prof. Hubertem Izdebskim (szefem jednego z trzech zespołów, które przygotowały założenia nowej ustawy prawo o szkolnictwie wyższym) wcale nie napawa w tym zakresie optymizmem. Izdebski nie tylko nie proponuje rozwiązania, które mogłoby chory system uleczyć (ale o nim za chwilę) lecz wręcz przeciwnie - staje po stronie rozwiązań, które tylko pogłębią patologię i uczynią polskie szkolnictwo wyższe sterowanym centralnie tworem z systemem nakazowo-rozdzielczym jak z jakiegoś snu lidera Korei Północnej.
Przesadzam? Proszę ocenić samemu. Izdebski mówi: "My proponujemy wprowadzenie trzech regulowanych grup kierunków studiów. (...) Pierwszą grupą byłyby kierunki regulowane, gdzie kształci się osoby, które będą wykonywać zawody, które mogą odpowiadać zawodom zaufania publicznego. Niektóre z tych kierunków regulowanych są wymienione w ustawodawstwie unijnym - to np. studia medyczne czy architektura - a pozostałe to kierunki, gdzie prowadzi się jednolite studia magisterskie - choćby studia prawnicze. Ja osobiście uważam, że studia, na których kształci się nauczycieli, również powinny należeć do grupy kierunków regulowanych. To wszystko bowiem dotyczy wykształcenia w przypadku zawodów, które mają szczególny walor społeczny".
Jeżeli powyższa wypowiedź zostawia zbyt wiele pól do interpretacji to proszę się nie obawiać - profesor już w kolejnej wypowiedzi dokładnie precyzuje o co mu chodzi: "Państwo powinno decydować, ilu chce - na koszt budżetu - kształcić kandydatów na lekarzy, prawników... A to wszystko powinno funkcjonować w ramach długofalowego planu".
I dalej: "Byłyby kierunki uniwersyteckie, odpowiadające dzisiejszemu profilowi ogólnoakademickiemu. Je uważa się za ważne ze względów ogólnospołecznych, kulturowych, gospodarczych. Takim kierunkiem byłaby np. filozofia. Takich kierunków nie da się z góry, raz na zawsze zadekretować, ale można to uwzględnić np. w wieloletniej strategii. Jednak to państwo w drodze konkursów ustalałoby, które uczelnie mogą dany kierunek prowadzić."
Po lekturze sugeruję wziąć leki na serce.
Oto profesor pracujący nad reformą systemu edukacji wyższej znalazł rozwiązanie trawiących ten system problemów. Otóż rozwiązaniem jest nie kto inny, tylko Kapitan Państwo, bezwzględnie naprawiający problem, który sam wcześniej stworzył, leczący dżumę cholerą i stojący na straży tego aby absolutnie ograniczyć jakikolwiek "chaos wolnego rynku". Bo przecież państwo to ład i porządek, a kto twierdzi inaczej na pewno jest groźnym wichrzycielem.
Gdyby wprowadzić pomysły profesora stanęlibyśmy przed sytuacjami zarówno ponurymi jak i śmiesznymi. Wyobraźmy to sobie - oto uczeń liceum zdaje wyjątkowo dobrze maturę i chce podjąć studia medyczne. Niestety - Kapitan Państwo podjęcia takich studiów mu zakazuje, bo w Planie Pięcioletnim limity na lekarzy się już wyczerpały, ale też plan zakłada, iż kraj potrzebuje hydraulików, więc chłopcze tędy proszę - kariera przed tobą.
Taka regulacja na uczelniach wpłynęłaby też oczywiście na rynek. Cóż za wspaniałą wizja! Nie ma na przykład bezrobotnych lekarzy, żaden z nich też nie wyjeżdża za chlebem na zachód. Mamy dokładnie tylu prawników, lekarzy i hydraulików ile trzeba, rynek perfekcyjnie wyregulowany, braków brak a cała władza w ręce rad, aż się łezka w oku kręci.
O tym, iż taki system kompletnie rozwaliłby i tak nadwątloną gospodarkę chyba mówić nie muszę? O tym, iż system ten jeszcze bardziej zabetonowałby uczelnie, odciął jakiekolwiek szanse na rozwój młodym ludziom i to co jest obecnie systemem neofeudalnym - usankcjonowałby w majestacie prawa też chyba nie trzeba wspominać.
Owszem, ostatnie lata pokazały, iż rzeczywiście mamy problem z ogromną nadpodażą studentów a także patologią "mody na kierunki". Dekadę temu Platforma Obywatelska rozbudziła aspiracje tysięcy młodych ludzi każdemu przed studiami dając glejt i pieczątkę inteligenta i zapraszając wszystkich na studia wyższe. Efektem tego była masa bezrobotnych legitymująca się dyplomem uczelni wyższej, w większości przypadków śmieciowym. Ucierpiał zaś system kształcenia fachowców, w efekcie czego człowiek z fachem w ręku jechał pracować do Norwegii a Polskę ratują już od niemal dekady fachowcy z Ukrainy czy Białorusi. I tylko powinniśmy cieszyć się, że nasz kraj nie jest wyspą, bo nie miałby kto nam już reperować plazm, przepychać rur czy pracować w sektorze rolniczym. Drugą wspomnianą już patologią była moda na kierunki, przez co raz na kilka lat mieliśmy klęski urodzaju, istne wysypy pewnych zawodów - a to speców od PR, a to inżynierów budowlanych, a to politologów. Rynek jest wbrew marzeniom socjalistów jednak czymś realnym i szybko zweryfikował rojenia młodych ludzi o świetlanych karierach w korpo, szybko zmuszając absolwentów "marketingu i zarządzania" albo do przebranżowienie się albo do emigracji.
Powyższe patologie mogą być jednak dla zwolenników pomysłów profesora Izdebskiego właśnie argumentem na rzecz zmian. Każdy studiował co chciał a potem nie miał pracy w zawodzie. Tak być nie może, trzeba to uregulować a samych studentów trzymać za rączkę. To podejście typowe dla polskiej klasy politycznej, traktującej obywatela jak niedorozwinięte dziecko, które trzeba chronić przed światem, bo spuszczone raz z oczu zrobi sobie krzywdę. Tylko, że ponoszenie konsekwencji własnych wyborów jest jednym z podstawowych elementów wychowania (potwierdzą to liczni absolwenci pedagogiki) - tak dziecka jak i obywatela. Co więcej często przynosi znakomite skutki, bowiem przebranżowienie pijarowcy niejednokrotnie odnosili większe sukcesy w swoich nowych zawodach, niż odnieśliby w swojej pierwszej, wymarzonej branży.
Tak więc propozycje profesora są absolutnym nieporozumieniem, nawet nie ślepą uliczką lecz ulicą urywającą się tuż przed przepaścią. Co więc mogłoby naprawić polski system edukacji wyższej?
Przede wszystkim jego pełne urynkowienie, odcięcie budżetowego kurka i prywatyzacja uczelni. Po pierwsze - budżet państwa wreszcie by odetchnął, po drugie - nastąpiłaby błyskawiczna weryfikacja umiejętności kadr naukowych. Skończyłyby się złote czasy dla peerelowskich profesorów okupujących kierownicze stanowiska przez tysiąc kadencji przy braku publikacji naukowych (nie licząc może ostatnich, publikowanych w latach 70-tych i traktujących o triumfach leninizmu). Uczeni musieliby nie tylko pozyskać sponsorów ale żeby to zrobić musieliby też zaprezentować konkretne wyniki, sukcesy badawcze, naukowe przełomy. Koniec z okupowaniem stołków, czas wziąć się do pracy. Do pracy albo na emeryturę, jeśli nie byliby w stanie nic ze swych zwojów mózgowych wykrzesać. Zaręczam, że nie tylko nie mielibyśmy do czynienia z upadkiem uczelni ale wręcz przeciwnie - młodzi i zdolni ludzie, teraz przygniatani gdzieś głęboko, na samym dole neofeudalnej hierarchii szybko zaprezentowaliby wyniki, sukcesy i tym samym zdobyliby zamożnych sponsorów dla swoich placówek. I nie, absolutnie nie jestem krwawym liberałem czy anarcho-kapitalistą domagającym się likwidacji państwa jako takiego i powrotu do jakiegoś Dzikiego Zachodu, gdzie zamiast dokumentem umowy egzekwowane będą rewolwerem. Mam świadomość, iż kierunki humanistyczne w takiej sytuacji byłyby postawione przed nie lada wyzwaniem i właśnie tutaj widzę korzystną rolę państwa, które mogłoby tego rodzaju kierunku finansować bądź współfinansować. Jednak wtedy (tutaj wolnorynkowcy zacisną zęby z wściekłością) państwo powinno móc korzystać z możliwości wpływu na program nauki na takich uczelniach. Oczywiście rodziłoby to kontrowersyjne sytuacje, kiedy to objęcie władzy przez partię konserwatywną studenci szczegółowo poznawaliby na przykład nauki Ojców Kościoła Katolickiego a po dojściu do władzy sił lewicowych na humanistycznych uczelniach uczono by jakichś genderowych bredni. Ale cóż - to właśnie prawo demokracji, a państwo jako mecenas jest w tym układzie klientem. Daje pieniądze i wymaga. Państwo mogłoby też, mając koherentny, logiczny plan rozwoju, sugerować pewne kierunki studiów kierując tam odpowiednie przepływy funduszy. To praktyka przecież znana i wykorzystywana we wszystkich cywilizowanych krajach świata. Jednak wcześniej wspomniane propozycje profesora Izdebskiego doprowadzą nie do dalszego rozwoju kraju, lecz regresu i usankcjonowania istniejących już patologii.
Niestety - to, że właśnie taka propozycja padnie jest kompletnie niemożliwe. Zbyt silne jest przekonanie rządzących, iż to nie chaos wolnego rynku naprawi system lecz Kapitan Państwo. Jest tylko jeden problem - to właśnie państwo wywołało problemy, które teraz stara się desperacko naprawić. A może naprawdę należałoby, choćby na krótką chwilę, dać obywatelom wolną rękę. Gwarantuję, że krzywdy sobie nie zrobią a może i nauczą czegoś rządzących?