Opinie

www.sxc.hu
www.sxc.hu

Rock`n`roll, transformacja i kasa!

Krzysztof Wołodźko

Krzysztof Wołodźko

Redaktor „Nowego Obywatela”, publicysta „Gazety Polskiej Codziennie”, członek zespołu „Pressji”.

  • Opublikowano: 9 maja 2013, 12:15

    Aktualizacja: 9 maja 2013, 12:56

  • 1
  • Powiększ tekst

„There`s No Business Like Show Business” – głosi znana fraza. To biznes, który jednoczy młodszych i starszych we wspólnej pasji... i wspólnym wydawaniu pieniędzy. A kto pamięta początki show biznesu w III RP, w jego różnorodnych formach i uwarunkowaniach?

Nastolatkiem byłem dość dawno, w początkach lat 90-tych.  Większość mojej ówczesnej dyskografii stanowiły thrash i heavy metalowe albumy na pirackich kasetach, sprzedawane z tzw. szczęk i łóżek polowych. Handel chodnikowy kwitł wówczas w najlepsze. Nagrane kasety magnetofonowe kosztowały od 10 do 12 tys. złotych. Dopiero dziś zastanawiam się, czyje kieszenie zasilały przede wszystkim wydawane przeze mnie, a pozyskane w większości od rodziców pieniądze. Drobnych przedsiębiorców rodzącego się realnego liberalizmu? Czy mniej lub bardziej mafijnych struktur? Pewnie jedno i drugie.

Do odtwarzania kaset Slayera, Testamentu, Sodomu, Kreatora czy Metalliki służyły zwykle albo rozliczne „Sonixy” i „Panasonixy”, czyli „jamniki”: dwukasetowe magnetofony stereo, często świecące rozlicznymi diodami. Nad jakością dźwięku lepiej się nie rozwodzić... Gdy ktoś chciał wesprzeć polskie produkty, mógł nabyć monofoniczne magnetofony ZRK Unitra/Kasprzak. Służyły lepiej niż „jamniki”, ale były toporne... i polskie. Nie miały świecących diod, ani egzotycznych, pseudo-markowych nazw, co dyskwalifikowało je w oczach większości odbiorców, których i tak nie było stać, np. na wieżę „Technics”.

Jednak, żeby zrozumieć, jak bardzo ówczesny rodzimy polski przemysł obarczony był przekleństwem realnego socjalizmu trzeba przypomnieć polski wyrób walkmenopodobny: „KAJTEK”. Sprzęt praktycznie od razu wciągał taśmę, cztery baterie paluszki wyczerpywały się po około pół godzinie, a słuchawki psuły się bardzo szybko – albo przerywały, albo w ogóle jedna z nich odmawiała posłuszeństwa. Towar oczywiście był mocno deficytowy. „Kajtka” kupili mi Rodzice w dawno nie istniejącym sklepie RTV w podpoznańskim Śremie. Pierwszy prawdziwy walkmen „Sony” kupiłem może trzy lata później, za pieniądze zarobione w wakacje u wujka-badylarza. Wożenie taczek z nawozem przyniosło konkretne efekty: lepszej jakości muzę wtłaczaną wprost w „słuchodoły”. I całkiem dobry serwis: pamiętam, że gdy po roku musiałem na gwarancji naprawiać sprzęt, reklamacja i naprawa zajęły może tydzień.   

Tu jeszcze jedna ciekawostka. Na początku lat 90-tych winyle nie były jeszcze modą retro. Można je było dość powszechnie dostać nawet w małomiasteczkowych księgarniach. Jakie było moje zdumienie, gdy w okolicach 1991 roku w małej (także już nieistniejącej) księgarni we wspomnianym już Śremie znalazłem winyl Kinga Diamonda „Conspiracy”, wydany zdaje się przez Polskie Nagrania Muza. Co interesujące, w ramach szeroko zakrojonego frontem walki z własnym przemysłem, rodzime tłocznie winyli zlikwidowano właśnie w początkach III RP. Stąd znana rodzima metalowa kapela Acid Drinkers tłoczyła swoje pierwsze płyty u sąsiadów, w Czechosłowacji. A może już w Czechach?

Długo by opowiadać o tamtym świecie, który dzisiejszym nastolatkom musi wydawać się przynajmniej dziwaczny. Show biznes w początkach III RP był przecież przaśny jak cała ówczesna rzeczywistość. Mp3? iPhone? Internet? Dostęp do różnorodnie definiowanej informacji był ograniczony, co tylko wzmagało atmosferę wtajemniczenia i „dobra cennego” wśród fanów poszczególnych gatunków muzycznych. Ale, owszem, z początkiem lat 90-tych pojawiło się polskojęzyczne „Bravo”, nieznośnie płytkie dla nieco bardziej wymagającego czytelnika. Na rockowym rynku prasowym upadał wtedy „Magazyn Muzyczny” (kto pamięta, że jego dziennikarzem był Kuba Wojewódzki?), ale pojawił się polskojęzyczny „Metal Hammer” i świetny, rodzimy „Tylko Rock”. Przez chwilę istniał „Brum”. Był także – choć to już zdaje się nieco później – chrześcijański tytuł muzyczny, „RUAH”.

Zatrzymam się na koniec przy „Tylko Rocku” (od kilku lat   „Teraz Rock”). Czytałem go namiętnie jako licealista (czyli w latach 1992-1996), a wróciłem do nieco nieregularnej lektury przed dwoma może laty. W latach 90-tych większość powierzchni reklamowej okupowały branże tytoniowa i alkoholowa – piwna. Część z tych koncernów miała nawet własne imprezy rockowe, choćby „Marlboro Rock In”, z konkursem dla debiutantów. Jego pierwszą edycję wygrała kapela Illusion, dziś już weterani rodzimego rocka, zasilający różnorakie imprezy juwenaliopodobne. Dziś na łamach „Teraz Rocka” przeważają reklamy markowych ciuchów (rock`n`rollowy bunt sprzedaje się nawet w formie trampków), sprzętu muzycznego, sieci telefonii komórkowej, itp. No i oczywiście albumów i koncertów. Bo branża koncertowa, mimo ciągłych narzekań, nieco się jednak rozwinęła przez ostatnich dwadzieścia lat...

Perypetie życia, koncertowania i zarobkowania rockowego muzyka Kazik Staszewski opisał w jednym z felietonów dla „Teraz Rocka” (wrzesień 2011 r.): „Gdzieś w połowie lat 80., (…) wylądowaliśmy w Bydgoszczy. Wyłączność na nasze koncerty na tym terenie opanował postawny młodzian – aczkolwiek oczywiście sporo starszy od nas – z sumiastym wąsem i już mocno przechodzoną facjatą. Nieśmiałych grajków instruował prawdami objawionymi, które miały obowiązywać w branży, jak chociażby taką, że »z państwowego to i nawet dwiesta należy ukraść«. (…) Lata 90. to był naprawdę nieco dziki czas. Co prawda już tam co nieco zarabialiśmy, ale każdy wyjazd to była spora niewiadoma. Czy zapłacą za występ? Czy koncertu nie rozwalą skinheadzi? Czy w ogóle się odbędzie? (...) Na starość doczekałem się profesjonalizmu większości podmiotów organizujących mój występ. Ze starych czasów pozostała tylko ta niepojęta dla mnie pewność, że kapela po koncercie nie marzy o niczym innym jak tylko o tym, by napić się z organizatorem (mówię zwłaszcza o tych świeższych na rynku) wysoko procentowej napitki”.

Miłość, muzyka, rock`n`roll – krzyczał przez lata Jerzy Owsiak. A do tego kasa, rzecz jasna. I transformacja po polsku, z wciągającym taśmę „Kajtkiem” w tle...

Powiązane tematy

Komentarze