Opinie

Angela Merkel / autor: PAP/EPA/FELIPE TRUEBA
Angela Merkel / autor: PAP/EPA/FELIPE TRUEBA

Polska i Niemcy w pułapce Tukidydesa

Marek Siudaj

Marek Siudaj

Redaktor zarządzający wGospodarce.pl

  • Opublikowano: 6 listopada 2018, 10:19

    Aktualizacja: 6 listopada 2018, 16:15

  • Powiększ tekst

Ostatnio modne jest jeździć do Niemiec i potem pisać, jak to trzeba się dogadać z Berlinem. Równie modne jest też chłostać tych, co chcą się dogadać, za sprzedanie się Niemcom. To wszystko jest zabawne, ale chyba najbardziej zabawne jest tłumaczenie, że stosunki między Polską a Niemcami są „zakładnikiem” polityki wewnętrznej Prawa i Sprawiedliwości. Jest bowiem dokładnie odwrotnie.

Niedawno dowiedziałem się, że jest takie pojęcie jak „pułapka Tukidydesa”. Chodzi o to, że według tego greckiego historyka Sparta oraz Ateny znalazły się w specyficznej pułapce – wzrost znaczenia Aten zwiększał zagrożenie, że to miasto-państwo znajdzie się w stanie wojny z ówczesnym hegemonem Hellady, czyli Spartą. Wiadomo bowiem, że Ateny w ten czy inny sposób będą chciały uzyskać potwierdzenie wzrostu swojego znaczenia, zaś Sparta będzie bronić swojej pozycji. A więc pułapka, która skończyła się wojną peloponeską.

Ten sam mechanizm jest widoczny w stosunkach między Polską a Niemcami. Oczywiście, nie ma mowy równorzędności na takim poziomie, jaki w czasach antycznych występował między Spartą a Atenami, ale bez wątpienia mamy wzrost znaczenia Polski.

Od lat przecież słyszymy i czytamy, jak to dzięki wejściu do UE staliśmy się bogatsi, jak nasze firmy świetnie sobie radzą na rynkach europejskich. A także jacy ważni jesteśmy, skoro siadamy jako równorzędni partnerzy z Francją i Niemcami (to się nazywało Trójkąt Weimarski, choć ta narracja była spotykana za czasów Tuska).

Na dodatek Polacy zaczęli jeździć za pracą, emigrować, a więc byli w stanie porównać to, co słyszeli wcześniej o zachodzie Europy, z tym, co tam naprawdę zastali. I w efekcie uznali, że nie muszą się wstydzić za Polskę. Szybko okazało się, że umiejętności Polaków, wiedza i wykształcenie są na najwyższym europejskim poziomie.

Te dwa czynniki sprawiły, że Polacy zechcieli więcej. Uznali, że jako kraj bogatszy i lepiej zorganizowany niż kiedyś Polska zasługuje na lepszą pozycję przy unijnym stole niż dotychczasowa, gdzieś na samym końcu, na dostawianych taboretach. Polacy uznali, że dosyć już półczłonkostwa w NATO, w ramach którego mamy papiery, ale nie mamy faktycznej, bezpośredniej ochrony, jaką mają np. Niemcy, gdzie stacjonują amerykańscy żołnierzy.

Myślę, że to pragnienie było jednym z dwóch – obok kryzysu w 2013 r. – powodów, dla którego Prawo i Sprawiedliwość wygrało wybory w 2015 r. I myślę, że jest to główny powód, dla którego nasze stosunki z Niemcami i – szerzej – UE są tak trudne.

Wiadomo bowiem, że jeśli Polska uzyska lepszą pozycję, ktoś inny straci. Jako że ostatnio zarządcą UE mianowały się Niemcy, one także mają największy problem z polskimi aspiracjami. Już obecnie nie radzą sobie one z całym projektem UE, a tymczasem my chcielibyśmy jeszcze kolejnych zmian.

Do niedawna było jasne, że rządzą Niemcy, u których boku kuśtykają Francuzi. Brytyjczycy byli z boku, Włosi osłabli, ale trzymało ich euro, a mniejsze kraje UE były gotowe poprzeć silniejszego, bo taka z grubsza jest ich polityka od lat. Wejście do tego układu Polski za bardzo go zaburza, za dużo interesów psuje, aby udało się to przeprowadzić bezboleśnie.

Stąd jest ból i jest konflikt. Oczywiście, można go zamknąć, poddając się, ale francuskie metody prowadzenia polityki nigdy Polakom nie leżały. Widać to po wyniku wyborczym PO. Zgoda na przyjmowanie imigrantów rozwścieczyła wyborców m.in. dlatego, że była zwykłą kapitulacją, ogłoszoną przez ówczesną premier Ewę Kopacz. Premier, którą wcześniej kanclerz Niemiec popychała oszołomioną na czerwonym dywanie niczym marionetkę.

Idealnym rozwiązaniem byłoby, gdybyśmy wystosowali swoje postulaty do Berlina, a Niemcy wzięliby je pod uwagę. Ale to jest fikcja, w polityce takie rzeczy się nie dzieją. Toteż jedyną możliwością jest naciskać tak długo, dopóki starczy nam siły.

Kluczowe pytanie brzmi, czy mamy tej siły dostatecznie dużo? Tak, z punktu widzenia gospodarczej potęgi Niemiec nie jesteśmy równorzędnym graczem, ale też nie jesteśmy już maluchem. Na dodatek mamy kilka atutów, może niezasłużonych, które naszą pozycję wzmacniają. Więc na razie nadal jesteśmy w stanie naciskać i powoli doprowadzić do odkształcenia twardej do tej pory blachy niemieckiego oporu. Zapewne nie osiągniemy wszystkiego, czego byśmy chcieli, ale mamy taką sytuację, że każdy kolejny punkt będzie sukcesem. Mniejszym lub większym, jednak sukcesem.

Ale na jedną rzecz chciałbym zwrócić uwagę – otóż choć Polska i Niemcy znalazły się w pułapce Tukidydesa, to nikt nie myśli o wojnie. Konflikt odbywa się na wielu płaszczyznach, jest to konflikt hybrydowy, ale zdecydowanie bezkrwawy, o niskiej, bardzo niskiej temperaturze. To pokazuje, że Unia Europejska – mimo swoich wad – działa. Że póki co się spieramy i kłócimy, obrażamy się na siebie, za plecami zaś brzydko o sobie mówimy – ale się po gębach nie lejemy.

Powiązane tematy

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych