Czy to lęk czy to nadzieja?
Jesteśmy bardzo spokojnym narodem, jak się okazuje. Potwierdzają to badania naukowców z Uniwersytetu w Dallas (USA), a ściślej: opracowana tam światowa mapa protestów. Gdy Europa Zachodnia wprost płonie ogniami protestów, u nas spokojnie, jak u Pana Boga za piecem.
Dane konieczne dla projektu wzięto od największych agencji prasowych z ostatnich 30 lat. To zresztą stanowi pewien metodologiczny mankament, bo możliwe jest, że światowe agencje prasowe aż tak wiele czasu/miejsca nie poświęcały przez te kilkadziesiąt lat Polsce, poza kilkoma gorącymi momentami. Nie sądzę jednak, by strajki czy rolnicze protesty z lat 90. były jakoś specjalnie nagłaśniane na Zachodzie – chyba nie pasowały do ogólnej wizji, wedle której w III Rzeczpospolitej z powodzeniem i ku ogólnej radości instaluje się międzynarodowy kapitał, na prawach naszych wierzycieli z Klubów Londyńskiego i Paryskiego.
Ale i tak coś musi być na rzeczy w kwestii „marazmu po polsku”, sądząc tylko po kilku ostatnich latach. Co prawda mieliśmy do czynienia z masowymi wystąpieniami po 10 kwietnia 2010 r., ale ten ruchu protestu nie był skierowany na kontestację realiów gospodarczych. Z kolei dzisiejsza lewica największe triumfy święci na okoliczność obyczajowych happeningów, względnie walcząc z faszyzmem. W obu jednak przypadkach to tylko blady cień wydarzeń związanych z zachodnim ruchem Oburzonych.
Naprawdę jest nam tak dobrze? Myślę, że przenikają się w tej materii dwie sprawy. Po pierwsze: wciąż wierzymy, że obecne realia społeczno-gospodarcze pozwalają odnieść sukces, tyle że trzeba mocno walczyć. Młodych dodatkowo motywują i przekonują wspomnienia dziadków i rodziców z czasów przaśnej Polski Ludowej. W końcu dziś można przynajmniej otoczyć się powszechnie dostępnymi i stosunkowo niedrogimi gadżetami, postawić w gościnnym pokoju plazmę na specjalnym stoliku. A w PRL? Cóż, czarno-biały, polski Neptun albo kolorowy, radziecki Rubin. Takie telewizory stały w wielu polskich domach jeszcze na początku lat 90-tych. I tak dalej, i tym podobne.
Z drugiej strony, swoje zrobiła atomizacja społeczna i dość powszechnie wyrażane obawy związane z tym, że protest się nie opłaca, bo ostatecznie może się okazać, że gdy narobimy sobie kłopotów w pracy/środowisku, nikt nam nie pomoże. Poza tym, skoro już zamieniliśmy się w społeczeństwo posłusznych i naiwnych konsumentów (bo chyba to określa dziś Polaków najmocniej), i biernych obywateli, to skąd brać siły nie tylko do wspólnego protestu, ale w ogóle do określenia jego celów?
Z trzeciej strony, okazuje się, że Polacy wciąż są zdolni do racjonalnych działań, mniej spektakularnych niż wielotygodniowe uliczne fiesty Oburzonych, ale efektywnych. Mówię przede wszystkim o referendach, służących odwołaniu władz w kolejnych miastach Polski. W tym ostatnim przypadku widać wyraźnie, że ludzie dobrze rozumieją, iż polityka zaczyna się na ich własnym podwórku, a nie jest jedynie odpowiednio podanym spektaklem, transmitowanym ze stolicy. W dodatku, właśnie na gruncie lokalnych protestów można spostrzec rzecz następującą: „zwykli Polacy” świetnie się orientują, że choć władza chętnie i głęboko sięga im do kieszeni, to coraz mniej ma do zaoferowania w ramach podatków, które płacimy.
Ostatecznie, jestem umiarkowanym optymistą co do tego, że pokonamy społeczny lęk i marazm, zrozumiemy siebie jako wspólnotę, która ma wpływ na rzeczywistość społeczno-gospodarczą swojego kraju. Bo alternatywą jest tylko neofeudalizm, tym gorszy, że bez żadnego powszechnie obowiązującego systemu etycznego, który łagodziłby skutki systemowej chciwości i bezkarności silnych wobec słabych.