Na jeden temat przy czwartku: "Zatrudnię idiotę”
Zapraszam Państwa do kolejnego artykułu z interaktywnego, konkursowego cyklu. Przypominamy zasady..
Co czwartek pojawia artykuł w cyklu "na jeden temat". Spośród komentarzy poniżej wybieramy najlepszy, który zostanie opublikowany jako samodzielny artykuł, lub którego autor będzie mógł rozwinąć swoją myśl i napisać autorski tekst, który opublikujemy na portalu. Oceny będzie dokonywać bezstronny oraz obiektywny zespół redakcyjny. Zachęcam Państwa do rzeczowej i kulturalnej dyskusji - w końcu niecodziennie można zostać dziennikarzem wGospodarce.pl!
Ostatni „czwartek” nie wywołał aplauzu i wysypu komentarzy. Dlatego też nie ma zwycięzcy.
Zapraszamy na kolejny czwartek. Może ten temat będzie bardziej dyskusyjny, a może jest tak, że zgadzacie się Państwo z postawionymi tezami i nie ma o czym dyskutować? Zachęcamy zatem do rozwinięcia poruszanych tez i przykładów z Waszego podwórka.
"Zatrudnię idiotę”
W ostatnim czasie gwarno się zrobiło wokół tematu pracy w Polsce. Premier Donald T. podniecił się niezdrowo, że „dzięki niemu” przybyło w kraju miejsc pracy. Owo podniecenie zbiegło się w czasie z podobnym przebiegiem wypadków w odległej Hiszpanii. Rządząca tam partia ogłosiła ogromny sukces, ponieważ za ich kadencji przybyło 31 miejsc pracy. Słownie: trzydzieści jeden. Nie, nie chciałam dopisać tysięcy i nie, nie zapomniałam o jakichś zerach. Widać coś łączy te nasze dwa z pozoru zupełnie różne kraje.
Na dobry humor premiera tylko czają się takie „dziennikarskie sępy” jak np. nasza redakcja. Od razu wytknęliśmy mu obłudę, głupotę, mitomanię, kolesiostwo i te kilka sukienek, co żonie kupił. Oczywiście z najdzikszą przyjemnością podłączyłabym się do loży szyderców, ale tym razem chcę zwrócić uwagę na inny aspekt całej sprawy, który jest o wiele poważniejszy i głębszy niż niskie morale Donalda Franciszka.
Moje zaniepokojenie sprawą wynika z wielu rozmów z różnymi przedsiębiorcami, których mam szczęście znać. Każdy z nich, niezależnie od tego czym i w którym zakątku Polski się zajmuje za swoją największą bolączkę uważa trzy rzeczy. wszechwładzę urzędów, przepisy unijne (zwłaszcza producenci) oraz... brak kompetencji potencjalnych pracowników.
Pewien producent maszyn, prowadzący kilkunastoosobowy zakład, skarżył mi się, że pracują u niego sami emeryci, a kiedy któryś z nich zrezygnuje, albo nie daj Boże umrze, on nie będzie miał kogo zatrudnić. W dzisiejszych czasach nie szkoli się frezerów, tokarzy, ślusarzy, elektryków. Są za to europeiści, socjolodzy, politolodzy, psycholożki i ci po zarządzaniu. Kiedyś jednak na ogłoszenie o pracę dla tokarza zgłosił się młody człowiek. Właściciel zakładu musiał go zwolnić po kilku tygodniach, ponieważ nie dość, że nic nie umiał, to jeszcze nie chciało mu się dosłownie nic. Nie potrafił się nauczyć, zdyscyplinować, wdrożyć. Nawet nie rokował.
Inny „prywaciarz”, właściciel restauracji słysząc słowo „kadry” dostaje załamania nerwowego. Zatrudnić obsługę po szkole gastronomicznej to kradną na potęgę, zatrudnić świeżaka to zanim się nauczy fachu, nauczy się kraść na potęgę. W tym biznesie nic nie generuje takich kosztów jak złodziejstwo pracowników knajpy. Wśród pracowników branży gastronomicznej panuje dziwny zwyczaj – aby „się liczyć” musisz podjadać kotlety, zabierać pod kurtką wino, podpijać napoje, chować cukierki do kieszeni i przynajmniej raz w tygodniu zanurkować ręką w kasie. A przecież w gastronomii zarabia się dobrze, a nawet bardzo dobrze biorąc pod uwagę napiwki i inne „dodatki”.
Zmorą wielu chcących zatrudnić inżyniera są ich skończone studia. Absolwenci nie potrafią zrobić nic. Ba, oni nawet nie mają wyobrażenia na czym ma polegać ich praca w praktyce. Należy ich uczyć od początku. Tylko ta nauka jest bardzo kosztowna, ponieważ taki inżynier nie pójdzie byle gdzie, za byle jaką kasę, bo przecież skończył „elitarne” (tu przydałby się podwójny, albo potrójny cudzysłów) studia, a najczęściej zanim się nauczy zrobi kilka błędów, a wyobraźcie sobie Państwo, co jeśli klient zamówił basen, prace już się zaczęły, a tu okazuje się, że inżynier pomylił się na etapie projektowania?
Brak kompetencji to nasza choroba narodowa. Brak przeciętniaków, którzy najzwyczajniej w świecie dobrze by „robili swoją robotę”. Ci, którzy są solidni, pracowici, uczciwi są albo za granicą – co widać po tym jak świetnie są tam postrzegani, zwłaszcza w Niemczech, gdzie zatrudnienie Polaka znaczy złapać pana Boga za piętę - albo są wybitni, bardzo szybko „awansują”, albo otwierają własne firmy.
Dlatego nie możemy zwalać winy na pracodawców, że oferują kiepskiej jakości miejsca pracy, że 2,35 za godzinę, że sezonowo. Pretensje możemy mieć do rządu, że okrada ich z godności i owoców ciężkiej harówy (tak, wbrew temu co nam wmawiają socjaliści przedsiębiorcy to najciężej pracujący ludzie) i nie starcza już na zapewnienie ciepłej posadki i kawy rozpuszczalnej świeżo upieczonym absolwentom oraz do owych absolwentów, którzy są źle nauczeni, rozbestwieni i nie potrafią się odnaleźć w miejscu pracy. Co też nie jest tylko ich winą.
Nasza młodzież uczona jest przez pokolenie „czy się stoi, czy się leży” w dodatku pracujących w instytucjach państwowych, gdzie zwyczaj ten nie zmienił się, o ile nie pogłębił. Pracujący na uczelniach „naukowcy” to w ogromnym stopniu komunistyczne leniwce, którym nie chce się nic poza pobraniem pensji, dodatku i stypendium. Zdarzają się stosunkowo młodzi, ambitni doktorzy, jednak albo bardzo szybko wsiąkają w atmosferę, albo zostają „wygryzieni” (o ile wcześniej nie uciekną z krzykiem). Jak więc w takich warunkach studenci mają nabrać szacunku do pracy, ambicji, już o takich cnotach jak lojalność albo uczciwość wobec pracodawcy nie wspomnę. Tak jest na studiach, więc tyczy się to większości młodych na rynku pracy, bo w naszym kraju już instytucja zawodówki, technikum, albo (o zgrozo! Średniowiecze!) czeladnika, czy innego typu nauk zawodowych bezpośrednio w zakładzie pracy przestała istnieć. I to jest kolejna porażka, tym bardziej, że nie tak daleko, za zachodnią granicą (gdzie każdy żurawia zapuszcza w kwestiach regulacji rzek, jakości proszków do prania, a rząd w celach zrównania cen paliwa), w Niemczech bardzo mocno stawia się na właśnie taką naukę – u przyszłego pracodawcy. Duża część młodzieży zamiast studiować, kończy „Ausbildung”, czyli przyuczenie do zawodu w firmie. Jest to oszczędność czasu, pieniędzy, a i moralność młodego człowieka zupełnie inaczej się kształtuje, jeśli w wieku 18, czy 19 lat zacznie przebywać w otoczeniu „firmowym”, nie szkolnym. Dlaczego tego akurat z Zachodu nie możemy ściągnąć?
Abstrahując od żenującej polityki ekonomicznej uskutecznianej przez rząd musimy pamiętać o ogromnym ciężarze, jaki pozostawili nam towarzysze sekretarze i ich pomysły na społeczeństwo. Przy polityce zamordyzmu i rozkazów gospodarczych ciężko jest zmienić te przywary, jednak wydając osąd na przedsiębiorców, którzy w naszym odczuciu oferują kiepską pracę, nie możemy zapominać jak beznadziejnie wygląda „rynek pracowników” nad Wisłą. Co gorsza - to jeden z najbardziej hamujących rozwój czynników, dlatego problem powinien zostać postawiony na ostrzu noża. Inaczej będziemy biernie stać i czekać na zapaść.