Syndrom Detroit nad polskimi miastami
Amerykańskie Detroit, niegdyś symbol gospodarczego rozkwitu, dzisiaj stało się symbolem gospodarczego upadku. Scenariusza, który dotknął Detroit boją się inne amerykańskie miasta. Również w Polsce wiele miast niebezpiecznie zwiększyło swoje zadłużenie. Czy rzeczywiście polskie miasta powinny obawiać się o swoją przyszłość?
Detroit, będące niegdyś symbolem amerykańskiej prosperity, 18 lipca 2013 r. ogłosiło upadłość. Było to już tylko formalnością, albowiem wniosek o upadłość już półtora roku wcześniej złożył szef zarządzania kryzysowego Detroit Kevyn Orr na ręce gubernatora stanu Michigan Ricka Snydera. Jednak wtedy wydawało się jeszcze, że amerykański rząd federalny podejmie jakieś nadzwyczajne kroki, aby ratować miasto przez wiele lat utożsamiane z gospodarczą potęgą Stanów Zjednoczonych. Tak jednak się nie stało. Detroit umarło, bo umrzeć musiało. Od dawna trawione było wieloma gospodarczymi i społecznymi chorobami. Dzisiaj jest już trupem na gospodarczej mapie Ameryki.
Oblicze klęski
W Detroit straszą szkielety budynków. Central Station, niegdyś największy dworzec Stanów Zjednoczonych, jest dzisiaj kompletnie zrujnowany. Ponad jedna trzecia miasta w ogóle nie nadaje się do zamieszkania. Ceny domów, które można by jeszcze kupić, spadły do zaledwie kilku tysięcy dolarów. Nocą w wielu dzielnicach panują ciemności, a prawie połowa miejskich placów i ulic jest nieoświetlona. W mieście rządzą gangi narkotykowe, a liczba zabójstw jest kilkanaście razy wyższa niż w innych amerykańskich miastach. Brak pieniędzy w miejskiej kasie powoduje systematyczne zwalnianie policjantów, których zostało już tylko 3,5 tysiąca. Posterunki otwarte są jedynie od godziny 8.00 do 16.00.
Straż pożarna wyrusza do akcji tylko wtedy, gdy zagrożone jest życie ludzkie. Strażacy przestali już nawet gasić pożary w opuszczonych przez mieszkańców domach. Nie inaczej działają inne miejskie służby. Same koszty wypłaty emerytur dla pracowników służb miejskich pochłaniają 40 proc. budżetu Detroit. Z pracą jest też coraz gorzej. W ciągu ostatnich trzynastu lat bezrobocie wzrosło o 165 proc. Według oficjalnych danych, już co piąty mieszkaniec miasta nie ma pracy. Nic zresztą dziwnego, że pozbawione najmniejszych perspektyw miasto systematycznie się wyludnia. Z dawnej prawie dwumilionowej społeczności pozostało zaledwie 700 tysięcy. A wszystko wskazuje na to, że pozostanie jeszcze mniej. Aż 4 na 10 mieszkańców deklaruje, że wyprowadzi się niebawem z miasta. Dziś trudno uwierzyć w to, że pół wieku temu Detroit było prawdziwą potęgą na gospodarczej mapie Ameryki…
Od potęgi do upadku
Detroit było kiedyś prawdziwym centrum nowoczesnego kapitalizmu, stolicą przemysłu samochodowego, jednym z najdynamiczniejszych ośrodków gospodarczych świata. Z dumą nazywane było w Ameryce „Motor City”. Tam bowiem znajdowały się główne siedziby trzech amerykańskich koncernów: Ford Motor Company, General Motors i Chryslera. Z taśm fabryk dniem i nocą zjeżdżały tysiące aut, a pracownicy cieszyli się z wysokich zarobków. Ale Detroit było wówczas także ośrodkiem przemysłu: chemicznego, maszynowego, zbrojeniowego i hutnictwa żelaza. Tu miały swoje siedziby wielkie korporacje finansowe i banki. W mieście liczne były też wyższe uczelnie, w tym aż trzy uniwersytety, placówki naukowo-badawcze. Były parki, obiekty sportowe, a nawet podwodny tunel i most łączące Detroit z kanadyjskim miastem Windsor. Detroit kipiało życiem.
Na gorsze zaczęło się zmieniać w Detroit w latach 60. – w samym środku zimnej wojny. Właśnie wtedy amerykański rząd zaczął zachęcać krajowe koncerny, aby przenosiły swoją produkcję w inne miejsca, by rozśrodkowywały swoje zakłady. Argumentowano to tym, że jedna sowiecka bomba, mogłaby takie miasta jak Detroit obrócić w perzynę. Liczyło się przede wszystkim amerykańskie bezpieczeństwo. Właśnie wtedy miał miejsce początek choroby Detroit.
Niekompetentni i skorumpowani
Wiele firm wyniosło się z miasta, co przyczyniło się do zahamowania jego rozwoju. Kilka lat później, w roku 1967, w ubożejącym systematycznie mieście zaczęły się zamieszki rasowe, w których byli zabici i ranni, ale największą ofiarą tych zamieszek stało się samo miasto. Konsekwencją tamtych rozruchów była postępująca ekonomiczna izolacja miasta, skutkująca ucieczką firm i miejsc pracy oraz wpływów podatkowych.
Odejście białej klasy średniej pozostawiło Detroit w rękach czarnoskórych z nieadekwatnym do sytuacji systemem podatkowym, rosnącym bezrobociem oraz przerośniętą pomocą społeczną. W latach 70. i 80. w Detroit dalej pogłębiało się ubóstwo i rosła przestępczość. Ale prawdziwy schyłek miasta nadszedł kilka lat temu, wraz z kryzysem amerykańskiego przemysłu samochodowego. W 2008 r. amerykański rząd, próbując ratować swoje koncerny samochodowe, zdecydował o dofinansowaniu Chryslera oraz General Motors – które właśnie w Detroit miały swoje siedziby – w wysokości 17,4 miliardów dolarów. To posunięcie i tak nie uratowało amerykańskich samochodowych gigantów. Natomiast samo miasto nie otrzymało wówczas od rządu pomocy w porównywalnym zakresie.
Ale Detroit nie miało też szczęścia do swoich władz, które przez wiele lat nie reagowały na zmieniające się uwarunkowania gospodarcze i nie miały żadnej wizji funkcjonowania miasta. Były nie tylko niekompetentne, ale i, jak się okazało, skorumpowane. Sprawujący przez ostatnie kilkanaście lat funkcje burmistrza Detroit Kwame Kilpatrick przebywa w więzieniu, skazany za liczne oszustwa finansowe i korupcję. Podobna sytuacja miała także miejsce w przypadku przewodniczącego rady miejskiej Charlesa Pugha, który, gdy tylko pojawiły się wobec niego zarzuty korupcji, zniknął z miasta. Jak się okazało, obaj wymuszali od biznesmenów łapówki w zamian z miejskie kontrakty.
Widmo Detroit nad innymi
Wielu ekspertów podkreśla, że upadek Detroit może być jedynie początkiem współczesnego upadku innych miast. W samej Ameryce widmo Detroit wisi już nad 61 amerykańskimi miastami. Wśród nich są tak ważne dla kraju ośrodki, jak: Portland, Santa Fe, Cincinnati, Minneapolis, a nawet Filadelfia i Chicago. Wszystkie mają już kłopoty z regulowaniem kosztów obsługi podstawowych usług komunalnych. Nie ma też pieniędzy na wypłatę emerytur. Zagrożone amerykańskie miasta ratują się, zwalniając pracowników sektora publicznego i podnosząc podatki: od nieruchomości, prowadzenia firmy, po najważniejszy, podatek od sprzedaży (czyli odpowiednik naszego VAT) i coraz bardziej zapożyczają się. Ale to dla niezwykle praktycznych Amerykanów może być powód do tego, aby wyprowadzić się z nich, tak jak kiedyś zaczęli wyprowadzać się mieszkańcy Detroit.
Widmo Detroit może w przyszłości zbliżyć się do polskich miast. Wśród 10 najbardziej obecnie zadłużonych polskich miast wymienia się kolejno: Toruń (84,28 proc.), Bydgoszcz (68,73 proc.), Poznań (67,32 proc.), Wrocław (63,50 proc.), Łódź (60,57 proc.), Kraków (59,38 proc.), Szczecin (58,45 proc.), Lublin (57,68 proc.), Kielce (53,05 proc.) i Białystok (47,92 proc.). Wymienione liczby są stanami zadłużenia polskich miast na koniec 2012 r. jako procent dochodów budżetowych. Zadłużenie Torunia, Bydgoszczy i Poznania stało się już rekordem w historii polskiej samorządności. Wiele z nich już dzisiaj ma kłopoty z obsługą swojego zadłużenia.
Kto będzie następny?
Ekspertów najbardziej jednak niepokoi sytuacja Łodzi. Na swój sposób to Łódź przypomina najbardziej przypadek amerykańskiego Detroit. Oba miasta rosły na monokulturze przemysłowej. W Detroit była to motoryzacja, w Łodzi zaś włókiennictwo. Oba miasta zaczęły szybko podupadać, gdy te branże się załamały. W obu załamaniu towarzyszył narastający exodus mieszkańców. W Detroit zaczął się w latach 60., w Łodzi w latach 90. W Łodzi dynamika spadku ludności jest o połowę mniejsza, niż było to w przypadku Detroit, ale jest ona największa wśród dużych polskich miast. W ciągu ostatnich 25 lat z Łodzi ubyło 135 tys. mieszkańców – to tak, jakby zniknęło Opole lub Płock.
Prognozy dla Łodzi są pod tym względem mało optymistyczne. Eksperci szacują, że do roku 2035 ludność Łodzi zmniejszy się o kolejne 154 tys. i będzie liczyć 565 tys. Co gorsza, aż 27 proc. mieszkańców będą stanowić ludzie starsi. Z powodu malejącej populacji Łódź będzie miała też najmniejsze potrzeby inwestycyjne na mieszkańca. Ale nie tylko nad Łodzią zbierają się czarne chmury. W ostatnich latach wiele samorządów uległo inwestycyjnemu szaleństwu. Sporo miast, wśród nich Wrocław, Poznań, Gdańsk, Kraków, Toruń, Lublin przeinwestowało i wpadło w zbyt duże zadłużenie. Wiele tych inwestycji dokonano bez głębszej refleksji, czy są one rzeczywiście sensowne i niezbędne. Były one jedynie emanacją wyolbrzymionych ambicji miejskich władz. Teraz przychodzi czas zapłaty, a ta jest coraz bardziej słona.
Wielką pułapką dla miast okazały się również fundusze unijne. Miasta sięgały po unijne dotacje, chcąc zrealizować wiele zaplanowanych inwestycji, bardzo często jednak miały później kłopoty z ich rozliczeniem, bo unijne środki dostawały z dużym opóźnieniem, a niekiedy musiały je później zwracać. A to pogłębiało tylko ich problemy finansowe. Dlatego właśnie włodarze polskich miast dzisiaj coraz częściej podnoszą ceny biletów komunikacji miejskiej, opłaty za przedszkola, żłobki czy podatki od nieruchomości, oszczędzając przy tym coraz bardziej na utrzymaniu dróg, szkół czy innych instytucji użyteczności publicznej. To polityka doraźna i bez wizji długofalowego rozwoju. Tak naprawdę polskie miasta nigdy nie miały konsekwentnie i precyzyjnie nakreślanych planów rozwoju i to takich, które rzeczywiście służyłby ich mieszkańcom. Wiele wskazuje, że nie tylko Łódź spośród polskich miast może w najbliższych latach stanąć przed widmem Detroit.
dr Leszek Pietrzak
Autor jest dr. historii, przez wiele lat pracował w Urzędzie Ochrony Państwa, następnie w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego. Był również członkiem Komisji Weryfikacyjnej ds. Wojskowych Służb Informacyjnych
Źródło: Gazeta Finansowa