Demograficznie stabilny świat
Żyjący na przełomie XVIII i XIX wieku Thomas R. Malthus starał się wyjaśnić związek między wielkością populacji a dobrobytem. Doszedł do wniosku, że wzrost produkcji żywności nie będzie nadążać za tempem przyrostu naturalnego. Stwierdzenie to okazało się nieprawdziwe, ale do tej pory sporo jest zwolenników „teorii” Malthusa, którzy straszą widmem przeludnienia Ziemi i śmiercią głodową milionów jej mieszkańców.
Tymczasem dużym problemem dla wielu krajów jest nie wzrost, lecz spadek liczby ludności oraz niekorzystne zmiany w strukturze demograficznej (starzenie się społeczeństw nie tylko w krajach „bogatych”). Warto przypomnieć, że tempo przyrostu naturalnego ludności uległo w ostatnich 30 latach znacznemu osłabieniu, chociaż populacja świata nadal się zwiększa i dopiero w 2050 roku ustabilizuje się na poziomie około 9 mld.
Ludzkości potrzeba było prawie 250 tys. lat, by jej liczebność przekroczyła około 1800 roku jeden miliard. Wzrost liczby populacji świata do 2 mld zajął już niewiele ponad 100 lat. Nastąpiło to w 1927 roku. Jednak wzrost o kolejny miliard trwał tylko 33 lata (1927 – 1960) i następnie ludność świata zwiększyła się do ponad 4 mld w ciągu zaledwie 14 lat. Natomiast na piąty i szósty miliard trzeba było czekać odpowiednio 13 i 12 lat. W 2012 roku liczba mieszkańców świata wyniosła 7 miliardów. Jest to jednak ostatni tak szybki przyrost liczby ludności świata.
W większości krajów tempo przyrostu naturalnego ludności maleje już od kilkunastu lat, a obecny wzrost populacji świata wynika w dużym stopniu z wyżu demograficznego z lat 1960-tych i 1970-tych. W tych latach były jeszcze duże rodziny, z których pochodzi część matek rodzących dzieci w latach 1990-tych i 2000-2008. W tamtym okresie utrzymywała się także wysoka dzietność kobiet w krajach gospodarczo wysoko rozwiniętych oraz przede wszystkim w krajach rozwijających się. Wskaźniki dzietności uległy w ciągu ostatnich 40 lat dwukrotnemu zmniejszeniu, a w niektórych krajach nawet ponad trzykrotnemu zmniejszeniu (np. w Iranie z 7 urodzeń żywych przypadających na kobietę w wieku rozrodczym w 1984 roku do 1,5 urodzeń żywych w 2012 roku).
Wyraźnie zmniejszenie się tempa przyrostu naturalnego ludności w skali całego świata nie doprowadziło jednak do zaniku obaw związanych ze stopniowym wyczerpywaniem się światowych zasobów żywności, wody, energii pod wpływem szybkiego wzrostu populacji świata. Faktem jest, że dla wielu krajów rozwijających się wzrost liczby ludności jest poważniejszym problemem niż globalne ocieplenie klimatu. Nie oznacza to jednak, że należy nawoływać do prowadzenia polityki ograniczenia przyrostu naturalnego, gdyż w przeciwnym wypadku grożą światu wojny o zasoby żywności, wody, energii, klęska głodu, epidemie chorób oraz inne nieszczęścia.
Obecnie światu nie zagraża eksplozja demograficzna, a problemem jest i będzie implozja demograficzna oraz skutki tego ostatniego zjawiska, z którymi uporać się będą musiały rządy poszczególnych państw. Racjonalnym podejściem do globalnego „problemu demograficznego” będzie więc prowadzenie polityki zrównoważonego wzrostu gospodarczego i efektywnej pomocy gospodarczej dla najbiedniejszych krajów świata. Dotychczasowy wzrost liczby mieszkańców świata w dużym stopniu wynika właśnie z wysokiego wskaźnika urodzeń żywych w krajach o najniższym poziomie PKB. Wskaźnik dzietności całkowitej prawie automatycznie maleje w miarę wzrostu PKB. Innymi słowy ludzie zamożni posiadają coraz mniej, a nie więcej dzieci. Z kolei wzrost gospodarczy jest ściśle związany z wyższą konsumpcją żywności i energii i w sytuacji stałego zwiększania poziomu życia coraz mniejsza liczba ludności w danym kraju wywiera coraz większą presję na ogólnoświatowe zasoby żywności, wody, energii i wielu innych surowców, przyczyniając się także do większego zanieczyszczenia środowiska naturalnego. Pojawiają się w związku z tym pytania o „optymalną” liczbę ludności, która miałaby wystarczające zasoby, aby „godnie” i bezpiecznie żyć w coraz bardziej „gorącym, płaskim i zatłoczonym” świecie. Kwestią wywołującą kontrowersje jest sprawa regulacji liczby ludności w najbardziej przeludnionych krajach (takich jak Chiny czy Indie) krajach czy też w skali całego świata. Skoro jednak ludność jest największym bogactwem świata, to czy w ogóle należy za pomocą różnych środków dążyć do zahamowania dotychczasowych tendencji demograficznych i ustabilizowania populacji świata na mniej więcej stałym poziomie?
Jaki to ma być poziom? Od dawna przedstawiane są różne prognozy odnośnie liczby ludności, która może żyć w godnych warunkach na Ziemi. „Czarny” scenariusz przedstawił rosyjski socjolog, futurolog i filozof Igor Bestużew-Łada, który twierdzi, że na Ziemi może „godnie” żyć tylko 300 do maksymalnie 900 mln ludzi, a nie jak obecnie ponad 7 mld, czy też ponad 9 mld ludzi w 2050 roku. Argumenty Bestużewa-Łady są oparte na znanej teorii wyczerpywania się zasobów potrzebnych do utrzymania na odpowiednim poziomie życia określonej liczby ludzi. Autor ten pisze, że trudno sobie wyobrazić, że „na Ziemi żyje 6 mld słoni albo krokodyli. A przecież człowiek jest dużo większym szkodnikiem niż słoń czy krokodyl. Zdaniem tego, znanego ze swoich ekscentrycznych poglądów futurologa wcale nie musi dojść do kolejnej wojny światowej. Nikt nie musi umierać. W ciągu najbliższych stu lat na Zachodzie i w Eurazji będzie obowiązywać model: jedna para – jedno dziecko. Młodzi ludzie w przedziale wiekowym 18-25 lat, którzy do tej pory zakładali w tym wieku rodziny, teraz zajęci są nauką i pracą. Nie rodzą dzieci. Coraz więcej ludzi przenosi się do miast, gdzie –zdaniem Bestużewa-Łady „człowiek przestaje pragnąć rodziny i dzieci”. Tak więc XXI wiek będzie w opinii tego futurologa „stuleciem wymierania „a nie tylko starzenia się ludności świata.
Trudno jednak przewidzieć kiedy i czy w ogóle liczba ludności Ziemi zmniejszy się do przewidywanych przez tego futurologa 900 milionów. Na podstawie dotychczasowych tendencji demograficznych można dosyć precyzyjnie wyliczyć, że liczba ludności świata zwiększy się o 2-3 mld ludzi już w połowie naszego stulecia. I wcale nie wydaje się prawdopodobne, że do tego czasu znacznie pogorszą się – w wyniku wyczerpywania się zasobów energii, żywności i wody – warunki życia większości mieszkańców świata. Wcale też nie wydaje się pewne, że po 2050 roku zmniejszać się będzie w raczej niewielkim tempie liczba ludności świata. Wiele zależeć będzie nie tylko od utrzymania określonego tempa przyrostu naturalnego, ile przede wszystkim od zahamowania procesu starzenia się i wydłużenia oczekiwanej długości życia człowieka nawet do ponad 100 lat.
Starzenie się ludności stanowi obecnie nie lada wyzwanie dla polityki społecznej i przede wszystkim dla gospodarek poszczególnych krajów, które muszą udźwignąć koszty utrzymania coraz dłużej żyjących emerytów. Presja zmian demograficznych na decyzje dotyczące kształtu i zakresu polityki społecznej będzie szczególnie silna w Japonii, Europie i w takim kraju jak Chiny, gdzie struktura demograficzna ludności w 2040 roku przypominać będzie obecną sytuację pod tym względem w Japonii. O ile w 2005 roku było w Chinach około 131 mln ludzi w wieku emerytalnym (powyżej 65 roku życia) to w 2040 roku będzie ich aż 397 mln. W wyniku prowadzenia w tym kraju od lat 1980-tych polityki jednego dziecka nastąpiło w Chinach bardzo duże zmniejszenie dzietności kobiet. Niekorzystnej zmianie uległa tym samym proporcja ludzi w wieku produkcyjnym w stosunku do ludzi w wieku emerytalnym. W 2000 roku 6,4 ludzi zdolnych do pracy przypadało w Chinach na 1 emeryta, natomiast w 2040 roku wskaźnik ten wyniesie tylko dwa do jednego. Trudno sobie wyobrazić w jaki sposób rząd Chin i zresztą nie tylko tego państwa, będzie w stanie zapewnić emerytury i inne świadczenia socjalno-zdrowotne lawinowo narastającej armii emerytów w sytuacji, kiedy zmniejszać się będzie liczba ludzi zdolnych do pracy.
O wiele lepsze perspektywy pod tym względem rysują się w starzejącej Europie. I to nie tylko dlatego, że poziom PKB per capita był w tej części świata w 2012 roku nadal średnio czterokrotnie wyższy od analogicznego wskaźnika w Chinach. Społeczeństwo europejskie, z wyjątkiem mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej, żyje od dawna w systemie liberalno-socjalnej demokracji i zakumulowało znaczą część bogactwa światowego. Ponadto społeczeństwa te są bardziej liberalne i otwarte na współpracę i koegzystencję z osiedlającymi się w wielu krajach Europy Zachodniej imigrantami. Wprawdzie polityka wielokulturowości nie sprawdziła się w Europie, w tym szczególnie w Niemczech, gdzie nigdy nie udało się zintegrować tureckich imigrantów z niemieckim społeczeństwem. Jednak winą za krach polityki „multikulti” nie należy obarczać tylko imigrantów. Byli oni przez długi czas i nadal w wielu krajach zachodnich są traktowani jako potrzebni dla gospodarki „gastarbeiterzy”, którzy po jakimś czasie powrócą do swoich krajów. Ogromna większość owych „gastarbeiterów” osiedliła się jednak na stałe w krajach Europy Zachodniej i obecnie zarówno Niemcy jak i inne starzejące się społeczeństwa w Europie skazane są poniekąd na korzystanie z imigrantów, którzy stanowią istotne uzupełnienie kurczących się własnych zasobów siły roboczej. W zależności od koniunktury gospodarczej i sytuacji na europejskim rynku pracy do poszczególnych krajów Unii Europejskiej napływać będą większe lub mniejsze fale imigrantów, głównie ze słabiej rozwiniętych gospodarczo nowych krajów członkowskich takich jak Polska, Litwa, Łotwa, Słowacja, Węgry, Rumunia i Bułgaria.
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.