Opinie

Fot.wikipedia.org
Fot.wikipedia.org

Lech Wałęsa a sprawa Stoczni

Rafał Zaza

Dziennikarz i publicysta ekonomiczny

  • Opublikowano: 13 października 2013, 12:59

  • Powiększ tekst

Wałęsa ma uratować Stocznię Gdańską. Będzie negocjował pomiędzy zwaśnionymi inwestorami w Stoczni Gdańskiej – ukraińskim biznesmenem Tutą, a urzędnikami Agencji Rozwoju Przemysłu. To żart? Wcale nie. Na moją dociekliwość odpowiedziały retorycznym pytaniem tzw. wysokie czynniki pracujące na rzecz ukraińskiej spółki: a masz kogoś lepszego?

Nie mam. Też uważam, że Wałęsa pasuje do Stoczni znakomicie. Bo Wałęsa wiadomo – Stocznia Gdańska. Gdyby żył Konstanty Ildefons Gałczyński, powinien dopisać jeszcze jeden wers do napisanego jednym tchem słynnego wiersza:
- Zupa – pomidorowa,
- Demokracja- ludowa,
- Wałęsa – sprawa stoczniowa,
- Nie damy – Odry, Nysy,
- Cyrankiewicz – łysy.

Co robi i kim jest negocjator? „Udane negocjacje to takie, które prowadzą do sytuacji, gdzie obie strony są zadowolone. Warto o tym pamiętać zwłaszcza w kontaktach biznesowych, gdzie raz „wygrane” negocjacje mogą sprawić, że następnych nie będzie. Cechy dobrego negocjatora to:  silna osobowość komunikatywność,  profesjonalizm (w tym kompetencje merytoryczne, wiedza) aspiracje,  uczciwość i wiarygodność,  kreatywność i elastyczność, skłonność do podejmowania ryzyka, wewnątrzsterowność (poczucie kontroli wewnętrznej), asertywność, cierpliwość, wytrwałość, optymizm".

Co z tego ma i czego nie ma (w mojej opinii) Lech Wałęsa:
1) Cierpliwość i optymizm -  ma.
2) Opanowanie – kompletnie mu brak.
3) Elastyczność i precyzja wypowiedzi – bez żartów.
4) Umiejętność słuchania – kiedyś miał, obecnie - wątpić należy.
5) Uczciwość i rzetelność – tak, może jeszcze wierzmy w to.
6. Merytoryczne przygotowanie – nie.
6) Kreatywność – tak.
7) Asertywność -  o tak, tak!
8) Umiejętność podejmowania ryzyka – tak.
9) Takt i wyczucie – no bez przesady!
10) Pewność siebie – wielkie TAK!

Jest więc sześć cech przemawiających za Wałęsą jako negocjatorem i pięć – kontra. Czyli jednak są szanse na sukces.

Ale sam Lechu zdaje się nie wierzyć w swoje możliwości:

-  Daję 5 procent szans. To niewiele, ale było gorzej i wychodziliśmy z tego. Zrobię wszystko, co możliwe, żeby ratować stocznię – tak powodzenie swojej misji ocenia sam b. przywódca „S”. 

Wałęsa przyznaje, że stocznia jest w trudnej sytuacji. Chce doprowadzić do spotkania udziałowców i w zależności od tego, co od nich usłyszy, będzie podejmował decyzje. Jakie to mają być decyzje? Nie wiadomo. Warto jednak wspomnieć, że Lech Wałęsa miał już historyczną szansę zadecydować w sprawie Stoczni. Był 1988 rok. Spotkali się: pani Barbara Piasecka-Johnson  deklarująca jako inwestor włożyć 100 mln dolarów, nomenklaturowy  dyrektor stoczni Czesław Tołwiński, Lech Wałęsa, Jacek Merkel z kierownictwa Solidarności oraz ekonomiczny doradca związku J.K. Bielecki. Siedli wtedy do stołu i uradzili, że  zostanie powołana spółka typu joint venture, w której inwestorka z Ameryki obejmie 55 procent udziałów. Reszta miała pozostać w rękach Stoczni Gdańskiej im. Lenina.

Sprowadzeni wówczas przez Piasecką-Johnson audytorzy z  londyńskich firm konsultingowych Arthur Andersen i Apple Dor wyliczyli  wartość przedsiębiorstwa i  zaproponowali ograniczyć produkcję, budować tylko 8-10 statków rocznie, a zatrudnienie obciąć o trzy tysiące.

Faktyczna wartość Stoczni (ale bez gruntów należących do państwa) – w ich opinii -  to tylko  6-7 milionów dolarów. W zasadzie to tyle, co cena złomu – tak zakwalifikowali audytorzy przestarzałą stoczniową infrastrukturę. Było to po myśli pani Piaseckiej-Johnson, bo pracownicy SG domagali się znacznie wyższych niż w innych stoczniach wynagrodzeń. Audytorom z Londynu zarzucano brak kompetencji. Ponoć nie znali się na budownictwie okrętowym. Statki kwalifikowali jako „long vehicle”, mieli doświadczenia wyłącznie z branży samochodowej. Jeden z audytorów, z pochodzenia Hindus, nie znał stóp  oprocentowania kredytów, stopy inflacji w Polsce, kosztów energii elektrycznej potrzebnej do funkcjonowania stoczni itp. Podobno w tym samym czasie Stocznią interesowali się również Koreańczycy i zaoferowali za nią 600 mln dolarów. Lech Wałęsa nie chciał z nimi rozmawiać, a pani Barbarze Piaseckiej-Johnson powiedział, że albo kupi Stocznię za 100 mln dolarów, albo się żegnają.

Dziś  75 proc. akcji spółki należy do kontrolowanej przez Sergieja Tarutę spółki Gdańsk Shipyard Group, a 25 proc. do Agencji Rozwoju Przemysłu. Udziałowcy od kilku miesięcy nie mogą się porozumieć. Blokuje to jej restrukturyzację i grozi utratą pracy  blisko dwu tysiącom stoczniowców. Taruta utrzymuje, że potrzeba 180 mln zł, by SG odzyskała rentowność. 80 mln zł może pokryć ukraiński udziałowiec. Pracownicy od maja otrzymują wynagrodzenie w ratach.

Rafał Zaza

Powiązane tematy

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych