Ta uroczystość powinna odbyć się 18 lat temu
Na 27 września zaplanowano oficjalne otwarcie gazociągu łączącego Polskę z Danią czyli Baltic Pipe. To wielki sukces, bo poprawia niezależność Polski w zakresie dostaw „błękitnego paliwa” i umożliwia rezygnację z rosyjskiego importu, ale nie sposób oprzeć się wrażeniu, że to też bardzo gorzka lekcja. To lekcja o tym, jakie skutki przynosi przekonanie, że Polska powinna opierać się na rosyjskich dostawach surowców i o tym, że zerwanie jednej umowy handlowo-inwestycyjnej może na dwie dekady spowodować dla całego kraju – gospodarki i społeczeństwa - straty nie tylko finansowe, których nie da się już nigdy odrobić.
Baltic Pipe miał działać już w 2004 roku, bo w 2001 roku na koniec swojej kadencji rząd Jerzego Buzka firmował umowy Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa z partnerami duńskimi i norweskimi w sprawie budowy gazociągu najpierw do Danii a potem (od 2008 roku) jego przedłużenia z Norwegią. I to nie problemy techniczne czy brak pieniędzy zatrzymały te inwestycje, ale tylko i wyłącznie decyzja polityczna - Leszka Millera jako premiera i jego ministrów odpowiedzialnych na sprawy gospodarcze.
Czytaj też: Baltic Pipe: 30 lat prób sprowadzania gazu z Norwegii
Nie chcę osądzać, czy była wynikiem błędu w ocenie sytuacji geopolitycznej czy też efektem traktowania Rosji jako wiarygodnego partnera. Bez względu na powody, jakie doprowadziły do zerwania umów z Danią i Norwegią, konsekwencje były dla Polski bardzo poważne i - co istotne - łatwe do przewidzenia. Nie trzeba być specjalistą branży gazowniczej, by wiedzieć, że jeśli jeden dostawca ma miażdżącą przewagę nad innymi, to oczywiście prędzej czy później będzie stawiać warunki. A jeśli tym dostawcą jest rosyjski Gazprom czyli państwowy koncern, realizujący zadania polityczne Kremla, to nie można było spodziewać się niczego dobrego. Rosjanie wiedząc, że Polska po zerwaniu umów z Danią i Norwegią jest skazana na zakupy od Gazpromu, skutecznie wykorzystywali sytuację. Raz nakazywali korzystanie z pośredników w dostawach gazu, kiedy indziej wymuszali zmianę formuły cenowej, skutkującą podwyżką ceny - i to zawsze jesienią tuż przed sezonem grzewczym, stawiając PGNiG „pod ścianą” negocjacyjną. Albo zwyczajnie nie zgadzali się na stawki za tranzyt (rurociągiem jamalskim) swojego gazu przez Polskę do Niemiec.
Trudno jednoznacznie ocenić, jak duży jest rachunek za zatrzymanie gazociągu Baltic Pipe i niezrealizowanie 20 lat temu połączenia z Norwegią. O skali niech świadczy fakt, że dwa lata temu Sąd Arbitrażowy w Sztokholmie (po trwającym niemal 5 lat postępowaniu) uznał, że Gazprom ma zapłacić PGNiG 6 miliardów złotych rekompensaty za zawyżanie ceny. Być może kiedyś szefowie PGNiG dadzą radę podsumować, ile naprawdę miliardów kosztowało nas wszystkich utrzymywanie przez lata zależności gazowej od Rosji.
Czytaj też: Bogucki: Baltic Pipe niezwykle istotny dla tej części Europy
Agnieszka Łakoma