Tak wirus zmienia życie Azji
Widok ludzi w maseczkach ochronnych stał się w Azji Południowo-Wschodniej powszechny. Skutki wywołanej przez koronawirusa epidemii widać na lotniskach, uczelniach, w kinach i centrach handlowych.
W centrum handlowym Gurney Plaza w George Town, trzecim co do wielkości mieście Malezji, większość sprzedawców nosi maseczki ochronne. Choć w tej części kraju nie wykryto ani jednego zachorowania na wywoływane przez nowego koronawirusa zapalenie płuc, w mieście brakuje zarówno maseczek, jak i leków przeciwwirusowych, a także środków odkażających do rąk.
„Dostawa będzie za dwa dni, ale nie ma pewności, co dokładnie przywiozą” - mówi pracowniczka jednej z aptek, wyjmując spod lady ostatni, 100-mililitrowy pojemnik odkażacza. „W tym tygodniu w ogóle nie dostaliśmy maseczek. Są też kłopoty z chusteczkami do rąk, zwłaszcza tymi z alkoholem, które od razu znikają z półek” - dodaje.
Miejscowy taksówkarz Lee Ting Seng wozi w bagażniku całe pudełko maseczek chirurgicznych. Dokładnie zna też adresy aptek, tych mniej uczęszczanych, w których można je kupić. „Lepiej pojechać tam rano, bo później zaczynają się braki, a ceny rosną” - radzi. Jak przyznaje, nie ma klienta, z którym nie poruszałby tematu trwającej epidemii. „Słychać przy tym bardzo dużo plotek. Nawet moi sąsiedzi twierdzili, że w budynku obok mieszkanie wynajmowali turyści z Chin i że jedna z kobiet zachorowała” - opowiada taksówkarz.
Wielu mieszkańców Kuala Lumpur unika centrów handlowych i innych zatłoczonych miejsc. Zamiast tego częściej spotykają się w domach i parkach. Malezyjczycy nie tak chętnie odwiedzają też kina. Jak wyjaśnia PAP specjalistka do spraw komunikacji w sieci TGV Cinemas Cora Lee, żeby przekonać klientów, że nie mają się czego obawiać, licząca 35 multipleksów sieć umieszcza we wszystkich swoich obiektach płyny odkażające i termometry oraz kładzie większy nacisk na czyszczenie sali. Na ekranach przed seansami wyświetlane są informacje o konieczności szczególnego przestrzegania zasad higieny.
Handlowe i turystyczne dzielnice Bangkoku w sąsiedniej Tajlandii tętnią życiem i - jak przed epidemią - słychać w nich wiele języków. Zdarza się jednak, że goście przy stolikach w ulicznych restauracjach dezynfekują przed posiłkiem sztućce i pałeczki. Wszechobecne są maseczki, choć przed kilkoma dniami zaczęły się kłopoty z ich dostawami. Z braku tych chirurgicznych klienci nie gardzą więc przeciwpyłowymi.
W największych centrach handlowych stolicy Tajlandii zorganizowano punkty z termometrami i żelami do odkażania rąk. Przy ruchomych schodach i windach stale widać pracowników ze środkami czyszczącymi. Tajowie robią też co w ich mocy, żeby mniej teraz liczni chińscy zakupowicze nie czuli się nieproszonymi gośćmi. Na telebimach przy Placu Syjamskim trwa kampania solidarnościowa pod hasłem „China Jiayóu” (okrzyk zagrzewający do walki, często używany na stadionach i oznaczający dosłownie „dodajcie benzyny”) z udziałem miejscowych celebrytów.
Jednak niektóre hotele, zwłaszcza te tańsze, przestały przyjmować Chińczyków. „Wczoraj musiałam odesłać turystę z Szanghaju, który w ostatniej chwili zarezerwował pokój przez Internet” - mówi Pam, menadżerka hotelu w biznesowo-turystycznej dzielnicy Si Lom. „Właściciele wolą zrezygnować z doraźnych zysków, niż dopuścić, żeby wszyscy się tu pochorowali” - tłumaczy. Hotel zainwestował w maseczki i odkażacze do rąk dla gości, a także kupił drogi filtr powietrza.
Wiele tajlandzkich uczelni poprosiło pochodzących z Chin studentów o niewracanie na zajęcia po przerwie z okazji Lunarnego Nowego Roku. Tłumacz na politechnice KMIT Ladkrabang w Bangkoku, Zhao Zeguang mówi w rozmowie, że uczelnia ma zaledwie około 20 chińskich studentów, więc łatwo sobie poradziła. „Wszystkie zajęcia dla nich prowadzimy w trybie online” - wyjaśnia. Kilkoro chińskich pracowników politechniki, w tym pochodzący z prowincji Junnan Zhao, wróciło wprawdzie do biur, ale noszą maseczki i uważnie obserwują swoje zdrowie.
Singapur jest jednym z czterech krajów najbardziej dotkniętych epidemią. Kiedy 7 lutego władze miasta-państwa podniosły poziom gotowości epidemiologicznej, mieszkańcy masowo ruszyli do sklepów, wykupując jedzenie i środki czystości. Największe sieci supermarketów poczuły się zmuszone do wprowadzenia ograniczeń. Jak mówi pracujący w Singapurze programista w firmie ubezpieczeniowej Den, w mijającym tygodniu nad paniką udało się jednak zapanować. „Supermarkety zaopatrzyły się w więcej towaru, a ludzie już tyle nie kupują” - mówi.
W hotelach i restauracjach widać mniej ludzi. Wiele przedsiębiorstw zobowiązało pracowników do pracy z domów, a niektóre wysłały ich na bezpłatne urlopy. Według malezyjskiego dziennika „New Straits Times” dotyka to nie tylko miejscowych, ale również imigrantów, w tym 400 tys. pracujących w Singapurze Malezyjczyków, z których jedna czwarta dojeżdża tam codziennie z miasta Johor Bahru.
PAP/ as/