Handlarze literaturą - książkę sprzedać, zysk upłynnić, sztukę dobić
Było to w połowie lat 50′tych ubiegłego wieku. W Paryżu zebrał się związek producentów filmowych, żeby obradować nad sposobami podniesienia zysków. Z ramienia Związku Aktorów Francuskich byli obecny Gerard Philipe oraz Yves Robert. Po godzinnym wysłuchiwaniu projektów podniesienia wpływów ze sprzedaży biletów, przyciągnięcia widzów do kin, uatrakcyjnienia oferty itd., wielki aktor wstał i powiedział: - Przepraszam, ale panowie zachowują się jak handlarze dywanami, nie mamy tu co robić. I wyszedł razem ze swym kolegą.
Dlaczego o tym wspominam? W czasach o których mówię na film patrzono jak na sztukę, a już na pewno tak go pojmował Gerard Philipe. Sukces komercyjny był dla niego daleko mniej ważny niż rzeczywista wartość dzieła. Dlatego właśnie odmówił podpisania kontraktu z Hollywood. Do czego prowadzi uganianie się wyłącznie za zyskiem, widzimy bowiem w amerykańskim modelu filmowym. Najważniejsze w nim jest to, co się najlepiej sprzedaje, czyli seks, brutalne zabójstwa, tortury, szybka akcja i żywe lalki zamiast autentycznych ludzi. Można to róznie nazwać, ale nie jest to sztuka.
Podobnie ma się dziś sytuacja z literaturą. Już dawno oficjalni wydawcy przestali udawać, że chcą „nieść kaganek oświaty”. Liczy się tylko zysk, szybki, pewny i duży. A że w przypadku książek efekt jest dużo mniej przewidywalny niż w każdej innej dziedzinie, raz za razem trafiają kulą w płot, ale nie zmieniają taktyki. Są właśnie tymi, których Gerard Philipe nazwał „handlarzami dywanów”. Oczywiście wielki amant francuskiego kina i działacz społeczny (o czym wspomina się znacznie rzadziej) nie chciał obrazić tych, co sprzedają dywany. Handel nie jest żadną hańbą. Nie nazywajmy go jednak sztuką ani propagowaniem sztuki. Pozostaje wyłącznie handlem. Tymczasem tak, jak w sztuce filmowej liczą się nie tylko hity, ale i artystyczne filmy niszowe, w literaturze nie można mierzyć wartości dzieła jego sprzedawalnością. Gdyby bowiem chodziło tylko o to, Helena Mniszkówna miałaby pomnik w każdym mieście. A autorka trylogii o Greyu dostałaby literackiego Nobla.
Van Gogh całe życie przeżył na garnuszku brata, jego obrazy bowiem „nie szły”. Zbiory przepięknych wierszy Marii Pawliowskiej Jasnorzewskiej za jej życia poniewierały się po kątach księgarń, gdyż docenić je mogły tylko dusze prawdziwie artystyczne. Przykładów jest więcej, ale nie o to chodzi by je teraz wyliczać. O co więc w ogóle mi chodzi?
Nikt nie zmusi renowanych wydawnictw, by zwróciły uwagę nie tylko na to, co ma szansę dobrze się sprzedać, ale i na to, co ma rzeczywistą wartość. Dobrze by jednak było, żeby przestano gnoić rynek wydawnictw płatnych, nad którym znęcają się zarówno koryfeusze naszej rodzimej literatury jak i krytycy. Prawdą jest, że wydawane „ze współudziałem” książki nie zawsze są dobre. Czy jednak nasze księgarnie stacjonarne zalegają same zatwierdzone odgórnie i faktyczne arcydzieła? Nie oszukujmy się, tam jest mnóstwo chłamu, tyle że oficjalnie zatwierdzonego. Jako recenzentka otrzymuję do oceny książki wydawane „oficjalnie” i te z oficyn „płatnych”. Jakość jest różna, niezależnie od źródła... I tu, i tam trafiają się pozycje bardzo dobre i zwykła tandeta. Nie rozumiem więc, po co ta kampania przeciwko wydawnictwom „ze współfinansowaniem” – chyba że są nieuczciwe, ale to osobna kwestia.
Warto byłoby po prostu skupiać się wyłącznie na danej książce, nie na tym, kto ją wydał, za ile i kiedy. To powinno nie mieć żadnego znaczenia. Zwłaszcza oficjalne księgarnie powinny to sobie przemyśleć i założyć osobne półki dla autorów nie uznawanych za godnych uwagi przez wielkich selekcjonerów. Niech czytelnik sam zdecyduje. Zawsze będzie mu łatwiej, gdy będzie miał okazję wziąć książkę do ręki i przekartkować, a nie polegać na opisie w necie.
Czyżby ktoś się bał konkurencji?