Opinie
www.sxc.hu
www.sxc.hu

Unijne bezsensy – budżet bez celu, bez elastyczności, bez oceny

Kazimierz Dadak

Kazimierz Dadak

Professor of Finance and Economics Hollins University

  • Opublikowano: 13 lutego 2013, 08:47

    Aktualizacja: 13 lutego 2013, 08:47

  • Powiększ tekst

Wśród dyskusji na temat, czy negocjacje tyczące się następnego siedmioletniego budżetu zakończyły się zwycięstwem, czy porażką uszedł uwadze fakt, że cały ten proces jest jakby żywcem wyjęty z minionej epoki, przypomina partyjne obchody rozpoczęcia nowej pięciolatki.

Z ekonomicznego punktu widzenia oba te zjawiska są do siebie bliźniaczo podobne. Tak, jak na przykład, w świetlanym okresie rządów Gierka mamy tu do czynienia ze sztywnym planem, już nie na lat pięć, ale siedem. Zupełny brak elastyczności, ta osnowa krytyki jakiej w owych czasach poddawano centralne planowanie, jest cechą charakterystyczną unijnego myślenia. Zjawisko to zupełnie nie dziwi, ponieważ i w jednym i w drugim przypadku decydentami byli partyjni biurokraci, a nie osoby kierujące się kryteriami skuteczności i sprawności.

Na całym świecie stosuje się planowanie – postępowanie każdej większej korporacji określa plan, ba każda rodząca się firma, żeby otrzymać kredyt musi przedstawić business plan i nie ma tu żadnych wyjątków. Ale podstawową cechą takich planów jest wielo-wariantowość. W przeciwieństwie do pięciolatek, czy obecnych unijnych „ram”, taki plan z góry zakłada wprowadzanie zmian w odpowiedzi na zmieniające się okoliczności. Planowanie to jest nieustanny proces, plan jest zawsze kroczący, czyli po roku przesuwa się horyzont czasowy o kolejny rok, a zatem zawsze myśli się naprzód o 3, 5, czy 7 lat, w zależności od branży, a nie z góry określa poziom wydatków każdej jednostki budżetowej na dokładnie 5, czy 7 lat. Natomiast unijny budżet jest identyczny z pięciolatkami, ponieważ dziś ustalamy co robimy przez kolejne 7 lat, a to jednocześnie oznacza, że w ostatnim roku owego cyklu nie bardzo wiemy co będziemy robić w roku kolejnym. Każdy cykl toczy się swoim życiem, nie ma w tych planach żadnej ciągłości, ani wspólnej logiki.

Co więcej, absolutnie niezbędną częścią dobrego planowania jest okresowa (często coroczna) ocena dokonań, stwierdzenie, czy rzeczywistość jest zgodna z założeniami, czy osiągnięto przyjęte cele cząstkowe i końcowe? W zależności od wyników takiej analizy mogą być dokonywane gwałtowne zmiany, przemieszczenie środków z jednej części firmy do innych dających lepsze możliwości rozwoju. Unijna siedmiolatka nie pozostawia żadnych możliwości w tym zakresie. Jest to tym bardziej zdumiewające, że strefa euro ciągle przeżywa kryzys i przyszłość całej Unii nie rysuje się różowo. Zatem, wypadałoby z góry przygotować jakieś rezerwy na wypadek nieprzewidzianych okoliczności.

Podobnie mają się sprawy z każdym dobrze skrojonym budżetem państwa. Na przykład, w obliczu krachu banku Lehman Brothers amerykański Kongres niezwłocznie uchwalił nowe wydatki na ratowanie sektora bankowego. (Powyższe bynajmniej nie świadczy o tym, że był to program optymalny.) Podobnie postąpili Niemcy, stworzyli nową instytucję ratującą instytucje finansowe. Są to przykłady jaskrawe, zaś na porządku dziennym są okresowe korekty budżetu.

Unijny budżet nie zawiera żadnych celów do jakich te wydatki miałyby doprowadzić. Stąd też nie jest możliwa jakakolwiek ocena, czy poszczególny rok, czy też cały siedmioletni okres, można zaliczyć do udanych, czy nie. Z tego powodu, tak jak za komuny, z propagandowego punktu widzenia zawsze odnosimy sukces. Pieniądze są wydane, ale czy te wydatki mają jakiś sens, czy dobrze służą poszczególnym członkom i całej wspólnocie w procesie osiągania dobrobytu i zwiększania potęgi Unii, tego już nikt nie jest w stanie określić. Tak jak za komuny, gdy plan był wynikiem walk przeróżnych frakcji, ponieważ większe nakłady na daną branżę gwarantowały większe wpływy i premie, tak dziś cała batalia o budżet jest funkcją gry politycznej, a nie chłodnej analizy ekonomicznej. W praktyce służy ona mamieniu wyborców. Premier Tusk przywiózł więcej niż obiecał – sukces! Premier Cameron obniżył poziom wydatków – sukces! Prezydent Hollande uratował subsydia dla rolników – sukces! I tak każdy przywiózł ze szczytu, jak mówią Amerykanie, połeć słoniny i wszyscy są wielce radzi. „Słupki” rosną, ale czy naprawdę tylko o to chodzi? Natomiast konia z rzędem temu, kto odpowie na pytanie jakie owoce przyniósł poprzedni siedmioletni budżet, czy były one zgodne z oczekiwaniami, ba, co chcemy osiągnąć w trakcie kolejnych siedmiu lat?

Absurdalność całej tej maskarady dobitnie wykazuje to, że z jednej strony owe homeryckie boje były toczone o sumy, które razem wzięte wynoszą 1% (słownie jeden procent) rocznego dochodu narodowego całej Unii, zaś z drugiej, około 40% jest przeznaczane na zaledwie jedną dziedzinę – rolnictwo. Nie chciałbym, żeby ktoś pomyślał, iż rolnictwo to nic nie znacząca gałąź gospodarki. Wprost przeciwnie, na przykład ocenia się, że w USA ta branża (wraz z całą otoczką, od przemysłu chemicznego po instytucje finansowe związane z rolnictwem) wytwarza 12-15% PKB, a więc dużo więcej niż by to wynikało z wartości samej produkcji artykułów spożywczych. Niemniej, rolnictwo to nie jest dziedzina rozwojowa i nie da zatrudnienia milionom unijnych bezrobotnych.

Nasuwa się także kolejna analogia z minioną epoką – niezrównoważony program rozwoju. Dla planistów czasów realnego socjalizmu najważniejszy był przemysł ciężki, zaś dla ich unijnych odpowiedników priorytetem jest rolnictwo. W gospodarce każde skrzywienie srodze się mści i nie inaczej będzie z Unią.

W 2008 roku, amerykańscy ekonomiści, Barry Eichengreen i Andrea Boltho, dokonali szacunku na ile europejska integracja gospodarcza przyczyniła się do wzrostu poziomu PKB w tym regionie. Doszli oni do wniosku, że w porównaniu do modelu zakładającego brak jakiejkolwiek integracji, czyli nie istnienia unii pieniężnej, wspólnego rynku, a nawet wspólnoty węgla i stali, Europa cieszy się PKB o 5% wyższym. Naukowcy ci, nie udzielili odpowiedzi na dręczące każdego pytanie, czy to dużo, czy mało? My także pozostawmy to pytanie bez odpowiedzi, niemniej ich szacunek pozwala na uzyskanie jakiejś perspektywy co do skutków owych, wówczas, 55-cio letnich wysiłków. Dodajmy jedynie, że biorąc pod uwagę przebieg wydarzeń, które miały miejsce po opublikowaniu tego studium, a nie ma wątpliwości, że jedną z przyczyn tak głębokiego kryzysu w Europie jest właśnie owo oczko w głowie eurokratów – euro, można postawić hipotezę, iż ich obliczenia nie są zaniżone.

Brak jakiejkolwiek rzetelnej oceny europejskiej integracji ze strony zwolenników tego procesu, w szczególności unikanie oceny ekonomicznych skutków poprzedniego budżetu, postawienia jasnych gospodarczych celów na przyszłość i całkowita polityzacja walki o budżet zupełnie nie dziwią, jeśli weźmie się pod uwagę doświadczenia ostatnich kilkunastu lat.

Zwieńczeniem „procesu integracji” było przyjęcie wspólnej waluty. Fakt, że z technicznego punktu widzenia operacja ta w pełni się udała, nie było żadnych zatorów płatniczych, nie zabrakło bilonu i banknotów, zaś obywatele nie mylili się przy zapłacie gotówką, napełnił eurokratów takim entuzjazmem, że niezwłocznie ogłosili oni program gospodarczego podboju świata – Europa miała stać się najbardziej konkurencyjnym regionem na kuli ziemskiej. Mało kto dziś pamięta ten, wówczas bałwochwalczo wymawiany termin, STRATEGIA LIZBOŃSKA. Na długo przed narodzeniem się obecnego kryzysu było wiadome, że idea ta poniosła zupełną klęskę, zatem zapewne decydenci doszli do wniosku, że lepiej nie formułować konkretnych planów, ponieważ gdzieś, kiedyś, ktoś mógłby zadać niedyskretne pytanie jak tam z tą strategią, czy inną inicjatywą?  Mogłoby to pytanego wprawić w duże zakłopotanie. A po co AUTORYTETY narażać na kłopotliwe pytania?

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Powiązane tematy

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych