Włoskie wybory - kataklizm czy początek odnowy?
Czyżby znowu wystarczył jeden dzień, by część rynku zwątpiła w pozytywne rozwiązanie kryzysu w strefie euro? Być może tak, ja jednak nie przeceniałbym znaczenia włoskich wyborów.
Gdy okazało się, że wyniki wyborów we Włoszech nie pozwalają liczyć na sformowanie rządu przez centrolewicową koalicję, przez światowe rynki przetoczyła się gwałtowna fala wyprzedaży. Zaczęło się w USA jeszcze w poniedziałek (S&P500 -1,9%), a giełdy w Europie we wtorek otworzyły się na potężnych minusach, które utrzymały się do końca dnia (Eurostoxx50 stracił na zamknięciu -3,1%). Najmocniej tracił oczywiście bohater tych wydarzeń, czyli Włochy (główny indeks w Mediolanie stracił 4,9%). Ciekawe było zachowanie giełdy irlandzkiej i greckiej, które były dość stabilne. Jest to jedna z wskazówek, że obserwowana przecena była raczej korektą zbyt gwałtownych wzrostów niż powrotem kryzysowych tematów.
Zadłużenie Włoch rośnie
Sytuacji we Włoszech warto się jednak przyjrzeć, gdyż nie ulega wątpliwości, że kraj ten będzie miał w najbliższych latach, podobnie jak Hiszpania, decydujący wpływ na przyszłość strefy euro. Dług publiczny Włoch na koniec trzeciego kwartału 2012 roku sięgnął 127,3% PKB, przy rocznym deficycie zapowiadanym na 2,6% PKB. Nawet jeżeli rzeczywistość wypadnie gorzej od prognoz, Italia powinna zmieścić się w limicie z Maastricht przewidującym deficyt na poziomie nie wyższym niż 3% PKB. Na pierwszy rzut oka sytuacja we Włoszech wygląda znacznie lepiej niż w Irlandii, której dług publiczny zbliża się do włoskiego poziomu w astronomicznym tempie. Jeszcze w trzecim kwartale 2011 roku irlandzki dług wynosił 103,6% PKB, by rok później wzrosnąć do 117% PKB. Deficyt za 2012 rok (wielkości jeszcze oficjalnie nie ogłoszono) będzie z pewnością najwyższy w UE.
Mimo tego o bankructwie Zielonej Wyspy dawno przestało się już mówić. Rentowności irlandzkich obligacji spadły poniżej 4%, za to włoskich po wyborach znowu zbliżyły się do 5%. Jak to tłumaczyć? Odpowiedzieć można jednym słowem – wzrost. Gospodarka irlandzka powróciła już bowiem na ścieżkę wzrostu, spada bezrobocie, a rząd stopniowo wdraża oszczędności. Włosi zaś od 2011 roku tkwią w recesji, która cały czas się pogłębia – w 2012 roku PKB spadł o 2,7%. Na nic więc wysiłki obniżania deficytu; wobec kurczącej się gospodarki zadłużenie w relacji do PKB pnie się w górę.
Potrzeba reform
Dlatego tak ważne były włoskie wybory – rynek liczy bowiem na to, że nowy rząd nie tylko nie dopuści do wzrostu deficytu budżetowego, ale przede wszystkim będzie patronował reformom zmierzającym do pobudzenia długoterminowego wzrostu gospodarczego. To zaś jest o wiele trudniejsze nawet od podwyższania podatków, gdyż trzeba się zmierzyć nie tylko z oporami szerokich rzesz społeczeństwa, ale i znacznie lepiej zorganizowanymi grupami interesu. Z tego powodu rząd bez silnego poparcia parlamentarnego nie ma większych szans cokolwiek zdziałać. Dorobek reformatorski Montiego nie jest wcale imponujący – z jednej strony uelastycznił trochę kodeks pracy (nadal jednak sądy mogą kwestionować decyzję o zwolnieniu pracowników), z drugiej zwiększył czas, w trakcie którego wypłacany jest zasiłek dla bezrobotnych. Pewna liberalizacja dostępu do zawodów i likwidacja minimalnych cen za niektóre usługi szła w parze ze znaczącą podwyżką podatków i brakiem poważniejszych cięć w wydatkach.
Kolejny rząd powinien kontynuować reformatorski dorobek Montiego, jednak oprócz dalszego uelastycznienia gospodarki i redukcji wydatków publicznych, Włochy powinny przejść równie gruntowne reformy polityczne. Świadomość zwłaszcza tego ostatniego faktu w społeczeństwie włoskim jest bardzo silna, trudno jednak wskazać partię polityczną, która mogłaby te cele osiągnąć.
Dlaczego znowu zagłosowano na Berlusconiego?
To, że były premier Silvio Berlusconi niemal zwyciężył w wyborach, wcale nie jest aż tak dziwne, biorąc pod uwagę ofertę pozostałych partii. Zwycięska lewica nie może poszczycić się żadnymi dokonaniami – za jej rządów rosły podatki, postępowała korupcja i biurokratyzacja. W społeczeństwie panuje przekonanie, że politycy tej partii, podobnie jak ci z prawicy, kierują się wyłącznie interesem własnym oraz swoich towarzyszy. Berlusconi zaś przynajmniej mówi o obniżaniu podatków i wsparciu dla małych przedsiębiorstw, będących podstawą włoskiej gospodarki. Jeżeli więc ktoś nie chce głosować na byłego komunistę, lidera Partii Demokratycznej Bersaniego, mały ma wybór. Tylko Berlusconi bowiem mógł sięgnąć po zwycięstwo, które daje olbrzymią premię pozwalającą zdobyć większość w izbie niższej parlamentu.
Zrozumiałe jest też, że duża część Włochów (około 25% według wstępnych wyników) zagłosowała na partię protestu komika Beppe Grillo. Jego ruch, którego kandydaci wybierani byli w prawyborach organizowanych w Internecie, to wielka niewiadoma włoskiej polityki. Nie ma sprecyzowanych poglądów w kluczowych sprawach, a jego przedstawicieli łączy niechęć do establishmentu politycznego oraz pragnienie oddania władzy w ręce zwykłych obywateli. Choć ugrupowanie komedianta nie ma dobrej prasy w europejskich mediach, uważam je za bardzo ciekawe zjawisko, o wiele bardziej obiecujące niż ruch Oburzonych.
Kto po Montim?
Niestety jedyna partia, która miała naprawdę dobry program ekonomiczny, nie dostała się do parlamentu (był to ruch Powstrzymać Upadek założony m. in. przez znanego ekonomistę z Chicago, Luigiego Zingalesa). Pozostaje mieć nadzieję, że nowy rząd, który zapewne powoła Bersani, będzie chociaż realizował dalej program Montiego. Niewykluczone też, że podobnie jak w zeszłym roku w Grecji wkrótce zostaną ogłoszone nowe wybory. Na razie jednak nie widzę poważniejszych powodów do niepokoju. We Włoszech jest dużo osób świadomych konieczności reform, a Ruch 5 Gwiazd założony przez Grillo to nie odpowiednik polskiej Samoobrony czy greckiego Złotego Świtu. Jeżeli uważamy, że dla powrotu Włoch do wzrostu gospodarczego konieczna jest zmiana skorumpowanych elit, to fakt, że ten proces już się rozpoczął, powinien cieszyć. Nawet jeżeli będzie miał dość burzliwy charakter.