Klątwa patologicznego finansowania kultury z pieniędzy Polaków
Dziwi mnie niechęć obecnego rządu do zakończenia patologii jaką jest finansowanie kultury z pieniędzy publicznych (czyli mówiąc właściwie - pieniędzy uczciwych, płacących podatki Polaków). Sprawa ostatnich wydarzeń wokół pewnego spektaklu powinna być momentem, kiedy przychodzi czas na refleksję i działanie.
Chyba oczywiste jest do jakiego spektaklu nawiązuję i do którego teatru. Nie będę mówił wprost bowiem wyznaję zasadę, że krytyka, nawet najbardziej ostra i surowa - to też reklama.
Więc nie będę wypowiadał się o "spektaklu" (będącym realnie jakimś obscenicznym, obrzydliwym bachanalium, nie mającym nic wspólnego ze sztuką) ale o patologii jaką jest finansowanie "kultury".
Ciężko mi, kalkulując na chłodno i siląc się na maksymalny obiektywizm, znaleźć choć jeden argument, jedno dzieło, które usprawiedliwiałoby obecne nakłady na "kulturę". Owszem - są dzieła wartościowe, np. filmy (ostatni festiwal w Gdyni pokazał ich nawet kilka) jednak po pierwsze - dzieła te najpewniej powstałyby i przed powołaniem PISF a po drugie - zwolennicy tej instytucji uwielbiają tworzyć fałszywy obraz polskiej kinematografii przed powołaniem tej instytucji. Głoszą oni, iż przed powołaniem PISF polskie kino było jakąś ziemią jałową gdzie żadne dzieła nie powstawały. Tymczasem jest to ogromne zafałszowanie. Wybitne dzieła kinowe powstawały i w PRL i w III RP i wreszcie po powołaniu PISF. Co więcej sama ta instytucja powiela w sobie liczne patologie III RP, ale to już temat na inną dyskusję. Jedyne co zmieniło się po powołaniu Instytutu to fakt, iż budżety obrazów są większe, co skutkuje zakończeniem tego słynnego, polskiego, kinowego dziadostwa w którym każdy film wyglądał jakby był kręcony w tym samym M4 na polskim blokowisku. Jest to jednak zmiana na tyle kosmetyczna, że realnie - nic nie znacząca.
"Ale, ale - głoszą zwolennicy PISF - przecież dzięki Instytutowi powstają dzieła wybitne, których wcześniej nie było!" Serio? Z tego co widzę (lista obrazów dofinansowanych przez PISF) jest jawna i widzę tam nie same genialne dzieła moralnego niepokoju tylko głupkowate komedie rozporkowe (tym różniące się od tworów zachodnich na których się wzorują, że nie są śmieszne) i kino tzw. "ambitne", takie o dwóch bezrobotnych lesbijkach ze Świętokrzyskiego odnajdujących sens życia w ramionach młodego arabskiego kochanka czy inne, równie mocno obrazujące prawdziwe problemy Polaków obrazy.
Ale dobra, nie chcę już katować tego nieszczęsnego kina - mówiłem o nim wielokrotnie już lata wcześniej. Teraz przyjrzyjmy się teatrowi, bo to on jest ostatnio na tapecie.
Otóż mamy tu sytuację zbliżoną do patologii w kinie czy służbie zdrowia. To sytuacją, która przypomina próbę bycia częściowo w ciąży, a więc mamy instytucje ani publiczne ani prywatne, realnie nie wykonujące zadań charakterystycznych dla jednych czy drugich. Widać to w służbie zdrowia - mamy podmioty publiczne oferujące też usługi prywatne i placówki prywatne pobierające pieniądze podatników na usługi publiczne. Totalna patologia.
Podobnie jest w teatrze. Placówki teatralne pozornie są prywatne, realnie zaś pobierają i utrzymują się z pieniędzy podatników (nie cierpię sformułowania "pieniądze publiczne" - jakże wygodnego dla każdej kolejnej władzy, wszak Polakom ono nic nie mówi, przez co nie mają oni w zwyczaju upominać rządzących: nie ma pieniędzy publicznych, są pieniądze podatników, Polaków - zacznijmy wreszcie nazywać rzeczy po imieniu zamiast stosować PRLowskie, językowe potworki). Realnie sytuacja wygląda tak, iż teatry są latyfundiami aktorów którzy nimi zarządzają, oferując wygodny żywot pod warunkiem, że są oni zblatowani z władzą (zwykle samorządową).
Tymczasem jest to sytuacja chora. Pieniądze Polaków są im wyrywane z kieszeni pod groźbą sankcji, kary i ostatecznie więzienia po czym trafiają do kieszeni ludzi, którzy pal licho nawet, że plują na rząd (to akurat, niezależnie od gabinetu, jest nasz sport narodowy) ale plują na tych samych podatników, Polaków, którzy ich utrzymują. Czyż nie jest to sytuacja skrajnie patologiczna, chora, niepożądana?
Odpowiadam, jest.
Obywatel musi oddać pieniądz, potem płaci (zwykle sporo!) na bilet teatralny - mamy więc tu już podwójny rozbój. A potem siedzi na scenie i nie dość, że ogląda jakiś szajs to jeszcze dowiaduje się zeń, że jest jakimś podczłowiekiem i kretynem, bo śmiał zagłosować nie na tę partię, którą miłuje pan artysta.
Skończmy z tym. Czas by, zwrot ukochany przez wolnorynkowców, "rynek zweryfikował". Może wybitni artyści i aktorzy zaczną utrzymywać teatry i wystawiać sztuki tylko z pieniędzy własnych i ewentualnie zamożnych sponsorów (wielu przedsiębiorców którzy zrobili w ostatniej dekadzie majątki wypowiada się o potrzebie wolności artysty i sztuki, nie wątpię więc, że chętnie na tę wolność artystyczną sypną pieniędzmi, prawda?). Wtedy przekonamy się jak bardzo potrzebne są te teatry i przedstawienia. Zresztą - byłby to zdrowy powrót do korzeni, bowiem dawniej trupy teatralne nie mogły liczyć na jakiekolwiek wsparcie skarbu, musząc utrzymywać się z pieniędzy zamożnych mecenasów i tego co zapłaci chcąca ich podziwiać publiczność.
Ale wiem też, iż mój postulat jest niemożliwy do wykonania a pieniądze publiczne płynąć będą. Proponuję więc inne rozwiązanie, które wprowadzi zdrowsze reguły tego współżycia. Jeżeli państwo daje pieniądze staje się dla danego teatru tym czym jest dlań widz - a więc klientem. Płaci, a więc wymaga. Może mieć to różne formy, ale najbezpieczniejszą jest chyba ograniczony wpływ na repertuar, możliwość wyboru dofinansowania jednej sztuki, wstrzymanie dofinansowania innej. To nie żadna cenzura tylko zdrowe reguły, które obowiązują na przykład w handlu. Płacimy jako klient za to co sami chcemy jeść/pić/mieć. Nigdy w sklepie nie zdarza się tak byśmy chcieli nabyć mleko a przy kasie musieli wziąć sok pomarańczowy. Czas więc wprowadzić nieco racjonalności i do świat sztuki.
Zaręczam, że teatry zaczną pracować nad dziełami wartościowymi, atrakcyjnymi tak z artystycznego jak i komercyjnego punktu widzenia. A pozostałe, które temu zadaniu nie podołają - wymrą, zbankrutują, tak jak bankrutuje firma, której usługi nie znalazły na rynku chętnych.