Opinie

Źródło: https://www.premier.gov.pl/multimedia/zdjecia/posiedzenie-rady-ministrow-10.html
Źródło: https://www.premier.gov.pl/multimedia/zdjecia/posiedzenie-rady-ministrow-10.html

Marek Zuber: Po co nowy minister, skoro nie ma szans na reformy?

Gazeta Finansowa

Gazeta Finansowa

„Gazeta Finansowa” jest pismem ekonomicznym. Jednak ekonomię i jej praktyczny gospodarzy wymiar pojmuje jako przestrzeń humanistyczną, obszar wpisany w całokształt życia społecznego. Przyświeca jej pogląd, że podmiotem gospodarki – kreującym wszystkie procesy ekonomiczne – jest człowiek. Chce opisywać życie gospodarcze w kontekście szerokich wachlarzy społecznych, politycznych, kulturowych i etycznych.

  • Opublikowano: 30 sierpnia 2013, 15:38

  • 5
  • Powiększ tekst

Dyskusja nad ewentualnym odwołaniem ministra Rostowskiego przybrała w pewnym momencie dość kuriozalną formę. Na stronie internetowej jednego z tygodników ukazała się bowiem informacja, że minister sam podał się do dymisji. Ponieważ jej zdementowanie zabrało premierowi kilkadziesiąt minut, w międzyczasie mieliśmy dość „gorący” okres. Rodzi się jednak pytanie: co tak naprawdę dałoby odejście Jacka Rostowskiego z rządu?

Zacznę jednak od owej, opublikowanej późnym wieczorem, informacji o podaniu się ministra finansów do dymisji. Ciekawe o co tak naprawdę chodziło i kto komu chciał zaszkodzić, albo pomóc? Czy był to ciąg dalszy kampanii przeciwko Jackowi Rostowskiemu? Czy chodziło o to, żeby nie wytrzymał on psychicznie tej swoistej nagonki i rzeczywiście odszedł? Czy uderzano w szefa rządu? A może chodziło o to, żeby ośmieszyć tygodnik „Newsweek”, który posiadł ową informację „z dwóch niezależnych źródeł”? Czy wręcz odwrotnie, i był to pomysł szefostwa „Newsweeka”, żeby przez chwilę być na ustach wszystkich? Pewnie się tego nie dowiemy, ale dociekanie przyczyn tego lapsusa zajęło „otoczeniu medialnemu” cały pełny dzień roboczy.

Wracając jednak do samego ministra. Bardzo zaimponowała mi jego postawa pod koniec 2008 r. i na początku roku 2009. Oparł się on bowiem naciskom zwiększania wydatków państwa w odpowiedzi na głęboki światowy kryzys. I to oparł się nie tylko opozycji, co pewnie nie było by takie wyjątkowe, lecz także części swojego własnego środowiska. Jak donosiły bowiem warszawskie salony, spora część koalicji nie była przekonana do pomysłów swojego ministra. Tym czasem on zachował się jak rasowy strażnik państwowej kasy, opierając się wszystkiemu i wszystkim. Mało tego, czego już dzisiaj nikt nie pamięta, nie pomylił się wtedy, jeśli chodzi o prognozowany wzrost gospodarczy. Oczywiście sporo w tym szczęścia, bo czasy były takie, że zaprognozowanie czegokolwiek graniczyło z cudem. A dowcipy o pojawiających się w różnych instytucjach szklanych kulach i herbacianych fusach nie do końca były dowcipami. Warto jednak pamiętać o prawidłowych założeniach budżetowych Ministerstwa Finansów, szczególnie, że mieliśmy wielu ekonomistów i analityków, i to znanych, którzy bardzo się pomylili już wtedy wieszcząc głęboką recesję.

Batalię tę Jacek Rostowski wygrał, kupując nam z jednej strony stabilność finansów publicznych, z drugiej dobre notowania tzw. rynków finansowych. Szczególnie zaś tej ich części, która kupując obligacje skarbowe finansuje nasz dług publiczny. Śmiem twierdzić, że gdyby nie ówczesna twardość szefa resortu finansów zbliżylibyśmy się niebezpiecznie do scenariusza greckiego. Dług publiczny mielibyśmy co prawda mniejszy niż Grecja, ale nie jesteśmy przecież w strefie euro. To zaufanie do Polski wynikało i wynika z pewnością głównie z tego, że nikt niczego niedobrego, w sensie jakichś rewolucyjnych idei prowadzących do cudownego rozmnożenia pieniędzy, po tej ekipie, głównie zaś pod firmującą ją pod tym względem Jackiem Rostowskim, się nie spodziewa. No i oczywiście pomógł nam fakt, że nie zaznaliśmy goryczy klasycznej recesji.

Potem jednak, mimo wszystko, jeśli chodzi o decyzje ministra finansów, było już znacznie gorzej. Stawał się on coraz bardziej politykiem, dla którego ważniejsze są słupki poparcia, niż realne porządkowanie tego, co jest do porządkowania.

Bezsprzeczny jest fakt, że deficyt sektora finansów publicznych się zmniejsza. Nie idziemy co prawda w tempie zakładanym choćby w ścieżkach przesyłanych do Komisji Europejskiej, ale nie prowadzi to do jakiejś zbytniej nerwowości. Po pierwsze dlatego, że nasz dług w porównaniu z większością innych państw Starego Kontynentu nie robi na nikim negatywnego wrażenia, po drugie zaś dlatego, że 2012 r. jest gorszy praktycznie w całej Europie. Gorszy pod względem wzrostu gospodarczego. Oczywiście w tym zmniejszaniu deficytu swój udział ma coś, co zwykliśmy nazywać kreatywną księgowością. Faktem jest jednak, że na poziomie budżetu centralnego także widać działania ograniczające wydatki. Problem w tym, że są one stanowczo za małe. Jacek Rostowski nie zdecydował się na poważną reformę choćby w kwestii przywilejów emerytalnych. Oczywiście nie on sam, tylko cały rząd na czele z premierem. Wiemy, że w kwestii na przykład KRUS nie dało by się zapewne zbudować kompromisu miedzy PO a PSL. Nie zmienia to jednak faktu, że oceniamy konkretne decyzje.

Tak naprawdę główny element ograniczania deficytu związany jest z nałożeniem kagańca na samorządy oraz z rozmontowaniem OFE. Największy problem to oczywiście samorządy. Niemal z dnia na dzień wprowadzono ostre zasady ograniczania narastania długu w poszczególnych jednostkach. Dodajmy jeszcze do tego przerzucanie coraz większej liczby zadań z poziomu centralnego na poziom lokalny bez zagwarantowania odpowiedniego finansowania tych zadań. Efekt? Dramatyczne wręcz ograniczenie inwestycji. Gmin, które z bieżących dochodów są w stanie finansować swoje inwestycje mamy jak na lekarstwo. A co się stanie, kiedy będzie trzeba wykorzystać kolejne środki unijne? Przecież to właśnie głównie samorządy, nie budżet centralny, mniej więcej w dwóch trzecich, realizują zadania związane z rozwojem infrastruktury. Zdaniem niektórych przedstawicieli władz centralnych pomóc ma partnerstwo publiczno-prywatne oraz program „Inwestycje polskie”. Tylko w jaki sposób, skoro PPP jest w Polsce, z wielu powodów, niewypałem, a program „Inwestycje Polskie”, z całym szacunkiem, nie będzie dysponował wystarczającymi środkami? Pomijając już inne kwestie, choćby natury technicznej. Dzięki zmianom przepisów o zadłużeniu się samorządów załatwiliśmy problem mniej więcej połowy deficytu sektora finansów publicznych w dwa lata. Na papierze sukces. A w rzeczywistości?

Jeszcze więcej kontrowersji budzi kwestia OFE. Z pewnością element ograniczenia wydatków budżetu, czyli wpłat do FUS-u, był w tym wszystkim ważniejszy, niż inne kwestie. Tylko, że nikt z MF tego otwarcie nie przyznał. A szkoda. Może wtedy łatwiej byłoby o dyskusję.

Tak czy inaczej, te dwa obszary, samorządy i OFE, to główni sprawcy redukcji deficytu sektora finansów publicznych. Nie zaś faktyczne odważne i skuteczne porządkowanie strukturalne wydatków państwa. I o to można mieć pretensje, ale nie tylko do Jacka Rostowskiego – do całego rządu. Bez rządu minister finansów nie przeprowadzi żadnej poważnej reformy. Prawdą jest jednak, że minister firmuje także brak zmian. I to jest najpoważniejszy zarzut. I właśnie ów brak zmian wymusił zawieszenie wykonywania Ustawy o finansach publicznych a nie to, że minister pomylił się w prognozach budżetowych. Zarzucać komuś dzisiaj, że się pomylił, kiedy mylą się prawie wszyscy – wystarczy popatrzeć ile razy zmieniano prognozy wzrostu gospodarki niemieckiej – jest po prostu bez sensu.

Muszę przyznać, że jeśli chodzi o kwestie fundamentalne związane z reformami po stronie wydatków (same przywileje emerytalne kosztują budżet 60 mld zł rocznie), rzeczywiście jest to wyzwanie na miarę politycznej misji samobójczej. Przynajmniej krótkookresowo, w długim okresie miałoby się szanse zapisać w historii. Ale dlaczego tak słabo wygląda kwestia porządkowania przepisów związanych z otoczeniem gospodarczym? Dlaczego tak mało się tu dzieje? Dlaczego, na przykład, stosunkowo prosta sprawa, jak wprowadzenie kasowego sytemu rozliczania VAT-u, zajęła tyle lat? Oczywiście ten zarzut można postawić także poprzednim rządom. Ten nie jest tu wyjątkiem. Ale przecież akurat po tym spodziewaliśmy się czegoś więcej, jeśli chodzi o podejście do przedsiębiorców…

Pora na pytanie: co, tak naprawdę, zmieniło by odejście Jacka Rostowskiego? Czy rzeczywiście coś to usprawni? Moim zdaniem absolutnie nic. Jeśli byłaby to osoba kompetentna, to postrzeganie Polski się nie pogorszy. Ale najważniejsza kwestia, czyli wyzwanie reformatorskie, pozostanie bez odpowiedzi. Bo to nie minister finansów, tylko cały rząd musi tego chcieć. A ten rząd żadnych poważnych reform nie chce. A zatem ten, kto zgodziłby się zastąpić Jacka Rostowskiego, byłby głównie technicznym zarządcą publicznej kasy. I tyle. Oczywiście przypadłby mu przywilej informowania o poprawie sytuacji gospodarczej, bo wszystko wskazuje na to, że będzie się już ona systematycznie poprawiać. No i w CV mógłby sobie napisać, że był ministrem finansów…

Po co zatem zmienić Jacka Rostowskiego? Jedyny powód, to oczywiście kwestia notowań i postrzegania rządu… Ale to już nie moja branża.

 

Marek Zuber, Gazeta Finansowa

Autor jest wybitnym polskim ekonomistą i analitykiem rynków finansowych

Powiązane tematy

Komentarze