Wojna handlowa znów straszy
Po weekendzie rynki akcji obudziły się w kompletnie innej rzeczywistości. Donald Trump zapowiedział, że nałoży na Chiny stawkę celną na poziomie 25% na wszystkie importowane produkty. Czy jest to zwykła zagrywka negocjacyjna w końcowej fazie rozmów, czy amerykański prezydent chce iść na wojnę “totalną” w handlu?
Rynki tego ruchu nie mogły się spodziewać, jeśli weźmiemy pod uwagę retorykę, która płynęła ze strony amerykańskiej administracji, jak i samego Donald Trumpa w ostatnich miesiącach. Wszystkie poprzednie komentarze (ostatnie z nich w piątek) wskazywały na to, że umowa handlowa w końcu zostanie podpisana. Trzeba jednak pamiętać, że samo porozumienie od dłuższego czasu wydawało się stać w “martwym punkcie”, jeśli weźmiemy pod uwagę żądania USA w stronę Chin oraz twardą postawę Pekinu w tej kwestii.
Komentarz ze strony Trumpa może być więc jedynie zagrywką negocjacyjną, aby przykuć chińskich przywódców do muru oraz uzyskać oczekiwane postulaty siłą. Z drugiej strony, może to jednak obrócić się przeciwko Stanom Zjednoczonym, ze względu na fakt, że Chińczycy wielokrotnie powtarzali, że nie będą prowadzić negocjacji pod presją, co było widoczne już w tamtym roku. Kluczowa pozostaje w tej kwestii reakcja Pekinu. Jak wiadomo eskalacja wojny handlowej nie jest na rękę światowej gospodarce, a według szacunków opublikowanych podczas tegorocznego Światowego Szczytu Ekonomicznego może odjąć nawet 0,7 punktu procentowego od światowego wzrostu, jeśli cała wymiana handlowa między USA i Chinami zostanie objęta zapowiadanym cłami. Donald Trump bez wątpienia zdaje sobie z tego sprawę, jednak wie także, że amerykańska gospodarka jest dużo mniej zależna od eksportu niż na przykład chińska. Dodatkowo, koniunktura w Stanach Zjednoczonych wciąż wydaje się dobra, a główny miernik sukcesu obecnej prezydentury - indeks S&P500, znajduje się na historycznych maksimach. Stąpanie po cienkim gruncie Trumpa oraz dalsze pogłębienie spowolnienia w pozostałych częściach globu, nie przejdzie jednak bez echa również w USA, co nie byłoby na rękę w okresie przedwyborczym oraz rozpoczynającej się kampani prezydenckiej.
Sama reakcja rynku była bardzo mocna, jednak należy wziąć pod uwagę, że znajdujemy się na historycznych maksimach, a indeksy po rajdzie od grudniowego dołka są blisko poziomów sugerujących wykupienie. W związku z tym nawet najmniejszy pretekst może zostać wykorzystany przeciwko bykom i nawet 10-15% procentowe w ciągu najbliższych tygodni, wydawałoby się “tylko” naturalną korektą ostatnich wzrostów. W tym kontekście pod znakiem zapytania pozostaje dyspozycja naszego parkietu, który nie skorzystał na globalnej poprawie nastrojów z pierwszej połowy roku. Próżno szukać w takiej sytuacji powodów do tego, aby nasz rynek miał rosnąć przy słabszej postawie zagranicy.
Powodem do wyłamania się z trwającego impasu mogłoby być trwalsze umocnienie naszej waluty, jednak biorąc pod uwagę niepewność handlową i dużą zależność dyspozycji naszej waluty od nastawienie inwestorów do ryzyka oraz cały czas względnie dobrą sytuację amerykańskiej gospodarki, polski złoty nie wydaje się mieć dużego potencjału do wzrostu.