W Polsce jest coraz więcej ubóstwa - obecny model społeczno-gospodarczy jest ufundowany na rosnącym rozwarstwieniu
Ukazał się nowy raport dotyczący polskiej biedy, potwierdza on informacje o pogłębiającym się podziale na bogate miasta i biedną wieś. Po ponad dwudziestu latach transformacji doszliśmy do punktu, w którym można stwierdzić z całą pewnością, że polski model społeczno-gospodarczy ufundowany jest na rosnącym rozwarstwieniu. A ono będzie sprzyjać generowaniu kolejnych problemów.
Raport zatytułowany jest „Różne oblicza polskiej biedy”, przygotował go Departament Badań Społecznych i Warunków Życia Głównego Urzędu Statystycznego. Badania i analizy objęły trzy sektory: ubóstwo dochodowe, ubóstwo warunków życia, ubóstwo oceniane w kontekście radzenia sobie z budżetem domowym.
Jak się okazuje, bieda dochodowa dotyczy częściej mieszkańców wsi (ok. 24 proc.) niż miast (ok. 11 proc.). Najlepiej powodzi się Polakom, którzy żyją w największych miastach.
Co do ubóstwa warunków życia, zdaniem raportu GUS widoczna jest wyraźna różnica między gospodarstwami, w których głowa rodziny posiada wykształcenie co najwyżej gimnazjalne (ok. 31 proc. z nich) a tymi, w których ma wykształcenie zasadnicze zawodowe (ok. 17 proc.). Zdecydowanie tym rodzajem biedy zagrożone są rodziny, w skład których wchodzą bezrobotni. Dotyka on także rolników, rencistów, emerytów. Częściej niż przeciętnie zagrożone są również osoby w średnim wieku (45-64 lata).
Trzeci typ polskiej biedy wyróżniono na podstawie oceny możliwości i zabezpieczeń, jakie dają budżety domowe. Przyjęto tu następujące wskaźniki: zaległości w płaceniu rachunków, subiektywną opinię o braku możliwości „związania końca z końcem”, samoocenę dotyczącą konieczności oszczędzania, deklaracji na temat tego, czy dochody są minimalne, zaciągniętych pożyczek, uciążliwości ich spłaty i deklaracji o braku możliwości pokrycia niespodziewanego wydatku w wysokości 400-500 zł. Ta forma ubóstwa częściej dotyka rencistów, a także rodzin wielodzietnych lub niepełnych. Zagrożone są też gospodarstwa domowe osób starszych i w średnim wieku (powyżej 45 lat).
Blisko rok temu przeprowadziłem dla rodzimej redakcji, „Nowego Obywatela”, wywiad z prof. Stanisławą Golinowską z Instytutu Zdrowia Publicznego Collegium Medicum UJ. Zwracała ona uwagę na kwestie, które rzadko przebijają się do opinii publicznej. Wskazywała na coraz powszechniejszy trend: „W Polsce mamy do czynienia ze zjawiskiem większego zagrożenia ubóstwem młodych w porównaniu ze starszymi. Wynika to z trudności młodych ludzi w kwestii wejścia na rynek pracy, czyli z braku dochodów (starsi jeszcze powszechnie mają emerytury) oraz ze spadającymi dochodami po założeniu rodziny. Gdy kobiety-matki nie pracują, to każde kolejne dziecko oznacza pogorszenie sytuacji dochodowej. A aktywność zawodowa kobiet jest w Polsce porównawczo bardzo niska, szczególnie że możliwości godzenia życia rodzinnego i zawodowego są wyjątkowo trudne wskutek niedorozwoju usług opiekuńczych oraz socjalnych funkcji szkoły”.
Te problemy będą się nasilać, tym bardziej, że coraz częściej jesteśmy przekonywani do tego, że tylko prywatyzacja kolejnych sektorów publicznych gwarantuje w ogóle ich przetrwanie. Czy jest tak faktycznie? Zacznijmy od tego, że dobra dzielimy na prywatne, publiczne i pożądane. Zdaniem prof. Golinowskiej kierowanie się wyłącznie indywidualną troską w przypadku dóbr publicznych (choćby edukacja i zdrowie), które mają dalekosiężne efekty zewnętrzne dla wzrostu gospodarczego i rozwoju jest wyrazem nieodpowiedzialności i niekompetencji. Tylko w przypadku dóbr prywatnych najbardziej efektywna alokacja dokonuje się dzięki mechanizmowi rynkowemu. W przypadku dóbr publicznych i pożądanych potrzebna jest interwencja, umożliwiająca ich produkcję. Profesor dodawała: „Prywatyzacja usług publicznych nie jest sposobem na ich powszechny i jakościowo wyrównany rozwój. A bez powszechnego dostarczania dobrych jakościowo dóbr nie inwestujemy w kapitał ludzki, m.in. w kształcenie i zdrowie młodego pokolenia. To stanowi poważne zagrożenie rozwoju w dłuższym okresie”.
Pamiętajmy zatem, że gdy mówimy o polskiej biedzie, rzecz nie dotyczy jakiegoś "getta", ani „marginesu społecznego”, a sprawy nie załatwi „galopująca prywatyzacja”. Ale przez całe lata tak właśnie wekslowano ten problem. Tymczasem wzrost ubóstwa, pociągający za sobą narastające nierówności społeczne jest wymownym sygnałem tego, że „źle ma się kraj”.