Ekonomia Uber alles
Jest czerwiec 2015 r. Postawny mężczyzna na rowerze śmiga ulicami Londynu: garnitur, plecak, żółty kask. Dostrzega go taksówkarz w tradycyjnym „black cab”. Opuszcza szybę i krzyczy do rowerzysty: „Jesteś jednym z nich!”. Riposta jest brutalna: „Fuck off and die!”.
O co chodzi? Rowerzystą jest Boris Johnson, burmistrz Londynu. Taksówkarz ma mu za złe, że pozwala w Londynie działać Uberowi. Bo Uber to serwis zrzeszający i kojarzący prywatnych kierowców z dotychczasowymi klientami tradycyjnych taksówek. Działa na granicy prawa, a w zasadzie poza prawem – po prostu obecne regulacje nie przewidziały takiego tworu.
Ostra riposta burmistrza Londynu jest w pewien sposób symboliczna – na świcie toczy się bowiem dyskusja, co zrobić z takimi biznesami jak Uber. Z jednej strony przez miasta przetaczają się protesty rozgoryczonych taksówkarzy (żeby legalnie działać muszą zdobywać licencje, płacić podatki, zdawać egzaminy…), z drugiej strony padają argumenty odwołujące się do wolności gospodarczej, obrony konkurencji i korzyści płynących dla klientów.
Czytaj też: Niszczenie aut, czyli konkurencyjne starcie na stołecznym rynku taxi
Nie będę tu rozstrzygać, kto ma rację w tym sporze. Bardziej interesująca jest tu bowiem rewolucja, która dokonuje się za sprawą smartfonów. Część naukowców badających zmiany zachodzące w miastach już dziś twierdzi, że zmienią one dzisiejsze metropolie w takim stopniu, jak kiedyś zmieniły je samochody. Zmiany te dokonają się na wielu płaszczyznach: kulturowych, społecznych i ekonomicznych. Naukowcy z Uniwersytetu Michigan zwrócili uwagę na fakt, że w pewnych rejonach Stanów Zjednoczonych wśród osób stale używających smatfonów spada liczba chętnych do posiadania prawa jazdy.
Z jednej strony spowodowane jest to chęcią stałego bycia online – a łatwiej to zrobić podróżując transportem miejskim niż samochodem – z drugiej strony smartfony dają dostęp do usług, które wcześniej były niedostępne, np. do Ubera (żegnajcie taksówki), BlaBlaCar (żegnajcie pekaesy) czy Airbnb (żegnajcie hostele i hotele). Wszystkie te serwisy rozwinęły się i na stałe zagnieździły się w milionach smartfonów.
Tzw. ekonomia współdzielenia polegająca na kojarzeniu w czasie rzeczywistym prywatnych usługodawców z klientami zdobywa coraz większe rzesze zwolenników. A jednocześnie zmienia nasze nawyki i tym samym zmienia nasze miasta. Bo smartfony uderzają nie tylko w tradycyjne usługi takie jak taksówki czy hotele. Coraz śmielej zmieniają także rynek nieruchomości. Z miesiąca na miesiąc rośnie bowiem sprzedaż online, a ta coraz częściej dokonywana jest za pośrednictwem aplikacji zainstalowanych na telefonach.
Smarfony wpłyną więc także na rynek nieruchomości. Większość sklepów w centrach handlowych płaci czynsze od obrotu sklepu. Tymczasem coraz trudniej oszacować i przypisać obrót do konkretnego sklepu: czy towar zamówiony przez aplikację i odebrany w sklepie powinien generować obrót online czy tradycyjnego sklepu? Gdzie fizycznie przypisać sprzedaż produktu obejrzanego i przymierzonego w sklepie, ale później kupionego online? To pytania, z którymi już dziś mierzą się sieci handlowe i właściciele nieruchomości. Do tego sprzedaż online wpływa na wielkość sklepów – dziś już nikt nie będzie inwestował w sklepy elektroniką o powierzchni kilku tysięcy metrów kwadratowych. Nikomu nie są potrzebne.
Rewolucja nabiera rozpędu. Amazon już myśli o aplikacji, która każdemu pieszemu pozwoli na bycie kurierem. Wystarczy smartfon…
Czy to oznacza, że w przyszłości będziemy się dzielić wszystkim? Samochodem, mieszkaniem, własnym czasem? Po to by dorobić, a może będzie to najbardziej rozpowszechniona forma pracy? A może jednak nie wszyscy mamy ochotę krzyknąć do tradycyjnego taksówkarza: „Fuck off and die!”
Zobacz: iTaxi zdobyło 8 mln zł finansowania. Polski konkurent Ubera wjedzie do kolejnych miast