Opinie

Problemy frankowiczów wciąż nierozwiązane

Krzysztof Oppenheim

Krzysztof Oppenheim

jest ekspertem finansowym w sprawach kredytów hipotecznych, restrukturyzacji i konsolidacji zobowiązań. Związany z bankowością od 1993 r. Specjalizuje się także m.in. w upadłości konsumenckiej oraz pomocy frankowiczom. Od 2016 r. zajmuje się działalnością antywindykacyjną

  • Opublikowano: 12 lipca 2016, 17:11

    Aktualizacja: 12 lipca 2016, 17:12

  • 20
  • Powiększ tekst

Frankowa opera mydlana wydaje się nie mieć końca. Próba udowodnienia, że przewalutowanie po kursie „sprawiedliwym” to najlepsze rozwiązanie, jest z góry skazane na porażkę. Chyba nawet twórca tej koncepcji nie wie o co tu chodzi, więc tej klasy pomysł bez problemu storpeduje każdy przedstawiciel lobby bankowego, na którego czele stoi niezmiennie prezes Związku Banków Polskich - Krzysztof Pietraszkiewicz.

Nie tędy droga szanowni eksperci…

Aby więc sprawa frankowiczów ruszyła choć trochę do przodu, należy sobie jasno powiedzieć: zmieńmy koncepcję! Kurs „sprawiedliwy”, którego bardziej trafną nazwą byłby kurs „prezydencki” jest pomyłką. Jest to wymysł osoby (lub osób), która nie do końca rozumie bankowość hipoteczną. I choć gołym okiem widać dobre chęci w pracach prezydenckiej komisji ds. nabitych we franki, w tej kwestii same chęci nie wystarczą, tj. do przeprowadzenia w sposób fachowy wyzwolenia kredytobiorców z frankowej pułapki.

Lobby bankowe oczywiście wciąż będzie się upierać, że tych toksycznych kredytów nie powinno się dotykać, ze względu na tzw. dobro ogólne. Poza tak ogólnym stwierdzeniem, argumentacja bankowych lobbystów nie trzyma poziomu dyskusji merytorycznej.

Bomba do wielorazowego użytku

Zacznijmy od argumentu nr 1, przypomnijmy słowa eks-Prezesa NBP Pana Marka Belki, które zostały wypowiedziane w kwietniu 2014 r., a więc parę miesięcy przed „czarnym czwartkiem”. Marek Belka, podczas Forum Bankowego, nazwał wprost kredyty frankowe „społeczną, tykającą bombą”, którą – w jego opinii – banki powinny rozbroić.

Bankowcy, jak to bankowcy olali tak poważne zagrożenie nie robiąc nic. A bomba, jak to bomba – faktycznie wybuchła. Gdyby była to typowa bomba-jednorazówka, problem sam by się rozwiązał. W tym przypadku jest, niestety, dokładnie odwrotnie: po wybuchu bomba od razu się ponownie „uzbroiła” i jest w pełnej gotowości do kolejnej eksplozji. Można więc rzec, że kurs franka może w przyszłości zmieniać się skokowo z nieznaną nam częstotliwością, co rzecz jasna, wymusza konieczność przewalutowania tych tak toksycznych kredytów bankowej produkcji. Poza wszystkim, przecież kurs franka może rosnąć wobec PLN także ruchem robaczkowym: czyli po parę, czy paręnaście groszy miesięcznie. I zanim się obejrzymy, będziemy tę walutę kupować w kantorach po 5 zł.

Towar przeceniony: nie podlega gwarancji!

Ponoć mieszkamy w cywilizowanym kraju. Zwykle w takowych obowiązuje prawo ochrony konsumenta. W kwestii tzw. wad ukrytych, znaczy ono mniej więcej tyle, że za wady fabryczne pełną odpowiedzialność ponosi wytwórca danego towaru, a nie pechowy nabywca tegoż. Dlaczego więc tak oczywiste zabezpieczenie klientów ma nie obowiązywać, jeśli są oni nabywcami produktów bankowych? Oto jaką mamy sytuację z kredytami w CHF. Otóż, od 1 lipca 2006 roku, banki informowały swoich klientów o możliwym wzroście kursu CHF o maksimum 20 procent w stosunku do dnia uruchomienia kredytu. Tak były także ustawione wszystkie procedury przy badaniu zdolności kredytowej. „Wadą ukrytą” jest więc w tym wypadku wzrost kursu franka powyżej zakładanego maksimum. Oczywiste jest więc, że jeśli rata kredytu wzrosła o więcej niż 20 procent, nadwyżkę tę powinien kredytodawca wziąć na siebie. Jak wiemy z doświadczeń, nie zawsze to miało miejsce…

Podpisz Pan cyrograf, to dostaniesz Pan kredyt

Banki próbują się wyłgać z odpowiedzialności za toksyczne kredyty pisemkiem, które podsuwały pod nos klientom „frankowym”. W pisemku tym przyszły kredytobiorca oświadczał, że zdaje sobie sprawę, że kurs franka nie jest stały. Mając na względzie to co się wydarzyło z frankiem oraz to co może się zdarzyć w przyszłości, bankowcy próbują nam wmówić, że wystarczy kupującemu podać przed zakupem papierek do podpisu o takiej treści: „z dniem zakupu cała odpowiedzialność za nabywany produkt przechodzi na nabywcę, na co wyrażam zgodę” - i sprawa załatwiona.

Stracą deponenci, bo … okazali bankom zaufanie

Histeria bankowych lobbystów, że na przewalutowaniu stracą przede wszystkim klienci banków, którzy pozostawili tu swoje depozyty (co może mieć miejsce w przypadku upadłości tego banku) też nie przekonuje argumentacją. Spójrzmy na to właśnie z punktu widzenia osoby, która zakłada w banku lokatę. Procencik – wiadomo: lichy. Ale przecież chodzi tu o bezpieczeństwo pozostawionych środków, a nie o super zysk.

Niemniej jednak żaden z deponentów nie dał zgody bankowi – a takowa powinna być wyrażona na piśmie – na grę tymi środkami na giełdzie, w trzy karty. Nie było także udzielonej zgody przez deponenta na zamianę lokaty złotowej na franki, aby bank mógł sobie na tym nieźle zarobić. Dopóki banki na tej kombinacji osiągały dochody (zamiana kasy klientów ze złotówek na franki i udzielanie kredytów w CHF na dużo wyższym poziomie zysku), wszystko było cacy. Jak nastąpiło pierwsze tąpnięcie złotówki wobec franka - jesienią 2008 – wtedy podniósł się krzyk i zwalanie winy na kredytobiorców. Banki w ten sposób pokazały jak potrafią sprawiedliwie zarządzać przychodami i stratami, z prowadzonej działalności na depozytach swoich klientów:

Zyski – nasze, straty – wasze

Zamiana środków z lokat na franki celem przeznaczenia tychże na akcję kredytową, to działanie stojące w pełnej opozycji do naczelnej zasady bankowości. Jest nią dbałość o bezpieczeństwo depozytów: wynika to wprost z prawa bankowego. Ale prawo bankowe jasno mówi także o tym, że kredyt nie może zostać udzielony osobie nie posiadającej zdolności kredytowej. Gdyby departament ryzyka prawidłowo obliczył przyszłą ratę kredytu – a była to czasem kwota wyższa od dwukrotności raty na początku spłaty, wtedy zdecydowana większość kredytów „frankowych” z 2007 i 2008 roku po prostu nie zostałaby udzielona. Powód: brak zdolności kredytowej po stronie klienta.

Chciwość nie jest dobra

W każdej dziedzinie, nie wyłączając bankowości, wśród podmiotów nazywanych instytucjami zaufania publicznego, bezwzględnym obowiązkiem jest należyta staranność w działaniu. A więc z całą pewnością - działanie zgodnie z wypracowaną wiedzą w danej dziedzinie. Jak to się ma do udzielania kredytów walutowych? Otóż, dla każdego bankowca, który choć trochę rozumie tę dziedzinę, oczywiste jest, że akcja taka nie może być prowadzona w przypadku bardzo mocnej waluty lokalnej. A tak właśnie było w okresie I – VI 2008 roku. Gdyby bankowcy poważnie podchodzili do swoich obowiązków, należało wówczas zahamować akcję udzielania kredytów w CHF, i na dodatek – namawiać swoich klientów „frankowych” na przewalutowanie. Jak wiemy – było inaczej. Dążenie do maksymalizacji zysków zupełnie zaślepiło bankowców, co się przejawiło w kompletnym odrzuceniu wiedzy z zakresu prowadzenia akcji kredytowej w walutach obcych.

Trzeba było się ubezpieczyć!

Pozostaje kwestia oferty kredytów frankowych opracowanej przez banki. Jak wiemy, zwykle przy „hipotekach” banki pakują nam dodatkowe ubezpieczenia, które zwykle stanowią wyłącznie dodatkowy dochód kredytodawcy, zamiast chronić przed czymś. Niemniej jednak, ze względu na fakt, że przed 2008 rokiem kredyty hipoteczne szły jak woda, ubezpieczyciele chętnie włączali się do tego wyścigu po kasę. Można było więc, bez większego pewnie problemu, przygotować odpowiednią ofertę kredytu w CHF, która zawierałaby ubezpieczenie od ryzyka kursowego. Czyli, w sytuacji, kiedy kurs franka skoczyłby do góry, na odpowiedni poziom (aby była spójność z badaniem zdolności kredytowej – powinien to być wzrost o 20 proc. w stosunku do kursu z dnia uruchomienia), stosowną nadwyżkę w racie płaciłby ubezpieczyciel. Jednak żaden z banków o tym rozwiązaniu nawet nie pomyślał.

Instytucje powszechnego zakłamania?

Przedstawione argumenty nie pozostawiają złudzeń, kto ma rację w sporze frankowiczów z bankami. Z niewiadomych przyczyn, daliśmy sobie wmówić, że wobec banków nie działają standardowe wymogi dotyczące bezpieczeństwa produktów i odpowiedzialności za nie, oraz za konsekwencje prowadzonej działalności. Nazywając banki instytucjami publicznego zaufania oraz obdarzając je przywilejami niedostępnymi w innych komercyjnych branżach, jednocześnie odstąpiliśmy do respektowania od tych instytucji przestrzegania prawa, w tym praw ochrony konsumenta. Wydaje się dość oczywiste, że w przypadku instytucji publicznego zaufania, mamy prawo od takich podmiotów więcej wymagać. Szczególnie w kwestii etyki, moralności, profesjonalizmu w działaniu, odpowiedzialności. Jest dokładnie odwrotnie: banki rozumieją przywilej bycia instytucją publicznego zaufania jako podmiot nie podlegający żadnej negatywnej ocenie, bez względu na sposób prowadzenia działalności. W naszych realiach są obecnie zupełnie bezkarne, stoją ponad prawem – a my powyższe zaakceptowaliśmy. Co w sposób nad wyraz jaskrawy pokazuje niemoc w rozwiązaniu problemu kredytów w CHF.

Pomimo tak oczywistej odpowiedzialności bankowców za powyższe.

Powiązane tematy

Komentarze