Uderzenie w Niemcy z chińskim pośrednictwem
Memorandum, jakie podpisał Donald Trump, oznacza uruchomienie ceł i sankcji handlowych w stosunku do Chin na 50 mld dolarów. Pozornie ten konflikt nie dotyczy Unii Europejskej, bo wymiana ze wspólnotą ma zostać wyjęta z całej procedury ceł, ale faktycznie to właśnie UE jest głównym celem operacji Trumpa. A dokładnie – jeden kraj, czyli Niemcy.
O tym, że dziura w handlu USA z Chinami jest równie wielka jak Rów Mariański, wiadomo od dawna. Sam Trump oblicza ten deficyt na ok. 300 mld dolarów. Jednak chyba niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że Chiny z wieloma krajami mają ujemne saldo handlowe. W rezultacie nadwyżka w handlu Chin ze światem wyniosła w 2016 r. niecałe 200 mld dolarów.
Chiny od pewnego czasu zmieniły nieco politykę gospodarczą, koncentrując się na rynku wewnętrznym, wzroście płac itd. Pekin od dawna zdawał sobie sprawę, że utrzymanie tak gigantycznej nadwyżki jest nie do utrzymania, inwestował więc w technologie i ludzi. Trzeba więc powiedzieć, że sankcje przyszły w najlepszym momencie, jako że powinny tylko przyspieszyć już rozpoczęty, gospodarczy zwrot Chin. Jeśli przy tym manewrze pojawią się jakieś problemy, łatwo je będzie zrzucić na Amerykanów i na ich szalonego prezydenta. Można by wręcz powiedzieć, że przywódcy Chin wręcz wyprosili u Trumpa takie właśnie sankcje.
Cła oznaczają jednak, że Chiny będą miały mniej pieniędzy na zakupy za granicą. Oczywiście, efektem może być spadek zakupów obligacji amerykańskich, ale na pewno spadnie popyt na produkty inne niż podstawowe, sprowadzane z zagranicy. Zwłaszcza, że w interesie Chin jest, aby Chińczycy kupowali auta powstałe w tym kraju, a nie wyprodukowane w Niemczech. Jest małe ryzyko, aby spadł import surowców energetycznych czy żywności, za to mniejszy będzie import elektroniki i samochodów, czyli ucierpią Niemcy.
Jeśli uznamy, że Chiny są uzależnione od eksportu w swoim obecnym modelu gospodarki, to Niemcy są nałogowcem jeszcze większym. Ich nadwyżka w 2016 r. wyniosła prawie 300 mld dolarów.
Ta nadwyżka stopnieje. Trudno powiedzieć dokładnie o ile, bo w grę wchodzą różne czynniki, ale nie będzie to mała kwota. Istnieje ryzyko, że te zawirowania odczuje Polska. Ale znowu – ostatni kryzys był przykładem, że jesteśmy w stanie wyjść z takiej sytuacji prawie bez szwanku. Tak naprawdę Niemcy od dawna zwiększają rentowność swoich firm, przenosząc produkcję na wschód Europy. Jeśli okaże się, że Niemcy będą znowu redukować koszty, znowu będą chcieli skorzystać z polskiej tańszej siły roboczej. Owszem, ucierpi niemiecki rynek wewnętrzny, ale polityka Merkel od dawna nastawiona jest na ocalenie niemieckich firm nawet kosztem niemieckich pracowników.
Gdyby jednak doszło do głębokiego osłabienia euro, mógłby spełnić się czarny niemiecki sen. Wiele firm z krajów południa Europy mogłoby poprawić konkurencyjność i zacząć powoli wypierać Niemców z wielu rynków. W końcu marka „Made in Germany” ma bardzo dobrą opinię, ale „Made in EU” też nie jest powodem do wstydu. Mógłby też znowu zadziałać ten sam mechanizm, który tak pozytywnie podziałał na Polskę, czyli produkcja mogłaby być przenoszona do tańszych krajów UE. W efekcie cała konkurencja, która została wybita przez przedłużający się kryzys, mogłaby się odrodzić, co tylko zwiększyłoby kłopoty naszych zachodnich sąsiadów.
Myślę, że wiele krajów strefy euro takiego scenariusza by sobie życzyło. Obecnie bowiem wyraźna dewaluacja wspólnej waluty jest możliwa wyłącznie w sytuacji, kiedy Niemcy popadną w duże kłopoty. Na dodatek zmalałaby ich siła polityczna, która już wypchnęła Wielką Brytanię z UE, a wkrótce może wypchnąć kolejne państwo (Le Pen zapowiadała wyjście Francji z UE i strefy euro).
Na dodatek inne kraje UE nie muszą nawet udawać oburzenia – czyli postępować jak Niemcy w stosunku do Rosji – bo USA zapowiedziało, że nie obejmie sankcjami wymiany handlowej z UE. Będą mogli pozostać neutralni i patrzeć, jak wskutek pozornej wojny miedzy dwoma potęgami handlowymi krwawi ta trzecia, która nie bierze oficjalnie udziału w walkach