Mieszkaniowe molochy
Pierworodnym ustrojowym grzechem spółdzielczości mieszkaniowej PRL były (i pozostają do dziś) jej gigantyczne rozmiary. Spółdzielnia mieszkaniowa licząca więcej członków, niż mieści szkolna sala gimnastyczna, nie powinna mieć racji bytu.
To temat osobliwy – w tym sensie, że takich mieszkaniowych osobliwości jak w Polsce (i krajach byłej RWPG) nie ma nigdzie na świecie, a już zwłaszcza w ojczyznach kooperatywizmu: Anglii, Niemczech, USA. To temat ważny, gdyż nad Wisłą w spółdzielczych blokowiskach nadal mieszka dziesięć milionów obywateli. To temat wciąż aktualny, z którym nie potrafiły lub nie chciały poradzić sobie żadne ekipy rządzące III Rzeczpospolitą. Gdybym miał tyle złotówek, ile jest liter w słowach, które w ciągu ostatniego ćwierćwiecza napisałem na temat naszej spółdzielczości mieszkaniowej – byłbym przynajmniej milionerem. Niestety, było to najwyraźniej typowe “pisanie na puszczy”...
Pierworodnym ustrojowym grzechem spółdzielczości mieszkaniowej PRL były (i pozostają do dziś) jej gigantyczne rozmiary. W gospodarce wolnorynkowej i w warunkach demokracji spółdzielnie mieszkaniowe powstają samorzutnie, oddolnie, spontanicznie – co sprawia, że są naturalnie małe, zazwyczaj ograniczają się do jednego domu wielorodzinnego (rzadziej – kilku), albo do kilku(nastu) domów jednorodzinnych. Dzieje się tak dlatego, że zwykłych ludzi żywo obchodzi tylko to, co służy im 24 godziny na dobę, i na co zarazem mogą mieć realny stanowiący wpływ (“płacę i wymagam”). Taki wpływ (poprzez zrzutkę zwaną czynszem) mieszkańcy mogą mieć wyłącznie na własny budynek i jego bezpośrednie otoczenie (kilka-kilkanaście metrów). Wraz ze wzrostem odległości do kilkuset metrów suwerenny wpływ szybko maleje i sprawy trzeba uzgadniać (inne domy, szkoła, sklepy, przystanki, przychodnia, świątynia, poczta etc.), a na dalszych dystansach poczucie konkretnej wspólnoty i konkretnej współodpowiedzialności rozmywa się i znika. Owszem, jako warszawiaka, Polaka, Europejczyka i człowieka szczerze obchodzi mnie Warszawa, Polska, Europa i świat – lecz przecież przejmuję się nimi na zupełnie innych zasadach...
Spółdzielnia mieszkaniowa licząca więcej członków, niż mieści szkolna sala gimnastyczna, nie powinna mieć racji bytu. Lecz w realnym socjalizmie nie mieliśmy wyboru. Musieliśmy zapisywać się do już istniejących spółdzielni – a ta, do której mnie przydzielono za czasów późnego Gierka (dawna SBM “Ursynów”) liczyła bodaj 324 budynki! Te typowe totalitarne struktury w późniejszych latach udawało się wprawdzie podzielić, “ale bez przesady, towarzysze, bez przesady”... Do dziś są to spółdzielnie-molochy, zrzeszające tysiące, a nawet dziesiątki tysięcy obywateli, a więc liczniejsze od niejednego powiatowego miasta. W takich organizmach z definicji nie może być mowy ani o rozsądnej gospodarce, ani o demokracji. Czy Państwo wiedzą, że w całej Polsce nie istnieje ani jedna wielka spółdzielnia, w której mieszkańcy jednego domu mogliby statutowo sami decydować, na co konkretnie wydać własne pieniądze?! To praktyczne ubezwłasnowolnienie sprawia z kolei, że na zebrania wyborcze w takich kooperatywach przychodzi zaledwie parę procent członków. Jaką wartość miałyby wybory do Sejmu z pięcioprocentową frekwencją?
Tej kołchozowej spółdzielczości (i mentalności) nie zmieniły rządy Mazowieckiego, Suchockiej ani Pawlaka. Nie dał jej rady parlament zdominowany przez AWS, przez PiS i przez PO. Wygląda na to, że nie ma na nią silnych. A jednak w małej skali coś może się zmienić – oddolnie. Na własne oczy widziałem, jak parę dni temu w mojej ursynowskiej spółdzielni “Jary” (20 000 mieszkańców) na Walne Zgromadzenie przyszło około dwustu wkurzonych sąsiadów i w demokratycznym kontrolowanym głosowaniu wycięli oni w pień starą Radę Nadzorczą podług prostego klucza: przepadał ten, kto miał cokolwiek wspólnego z władzami poprzednich kadencji.
Tusku, ty się bój!