„Niemiecka Queen” dzieli i rządzi
Kanclerz Angela Merkel znów udowadnia, że to Berlin rozdaje karty w Unii Europejskiej. Jak wynika z publikacji tygodnika „Der Spiegel” z 20 października Merkel, nazwana swego czasu na jego łamach „niemiecką Queen” ze względu na decydujący głos podczas spotkań szefów unijnych państw i rządów, żąda rozszerzenia kompetencji Komisji Europejskiej tak, by mogła ona skuteczniej egzekwować dyscyplinę budżetową państw członkowskich.
Merkel nie po raz pierwszy podnosi postulat szantażu budżetowego. Z inicjatywą tą wystąpiła już rok wcześniej w Bundestagu podczas przedstawiania informacji rządu przed zbliżającym się wówczas szczytem UE:
„Przyjmując pakt fiskalny pokonaliśmy spory odcinek drogi w kierunku wzmocnienia dyscypliny budżetowej. Ale - mówię to w imieniu całego rządu - możemy pójść jeszcze dalej, ustanawiając na płaszczyźnie europejskiej prawdziwe uprawnienia do interwencji w narodowe budżety, gdy uzgodnione kryteria stabilności i wzrostu nie są dotrzymywane.”
- mówiła o swoich zamierzeniach.
Obecnie „Der Spiegel” ujawnia szczegóły. Berlin planuje oto zmianę unijnych traktatów, zaś w niemieckim ministerstwie finansów trwają prace nad propozycjami uzupełnienia „protokołu 14” obowiązujących obecnie traktatów unijnych. Ich celem jest wyposażenie Komisji Europejskiej w uprawnienia do podpisania z każdym krajem strefy euro swego rodzaju porozumienia dotyczącego poprawy konkurencyjności, inwestycji i dyscypliny budżetowej. Te tak zwane „contractual arrangements” zawierałyby konkretne liczby i terminy, pozwalające w każdej chwili na kontrolę stanu realizacji zobowiązań. Kraje przestrzegające zasad miałyby możliwość otrzymania finansowego wsparcia ze specjalnego budżetu eurolandu. „Der Spiegel” pisze, że w grę wchodziłyby dwucyfrowe kwoty w miliardach euro, ale określa to rozwiązanie jednoznacznie – jako „politykę kija i marchewki".
Unia A.D. 2013 pogrążona jest w kryzysie, bezrobocie rośnie, państwa bankrutują, a gwoździem do trumny dla społeczeństw jest strefa euro. Nawet w Niemczech, w których decyzje unijnej centrali muszą być zatwierdzane przez parlament i rozstrzygane przez Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe, coraz większą popularność zyskuje postulat powrotu do waluty narodowej. Coraz bardziej w siłę rosną partie, co najmniej eurosceptyczne, takie jak francuski Front Narodowy, popierany m.in. przez znanego aktora Alaina Delona, wygrywający wybory lokalne i prowadzący w sondażach opinii publicznej. Pojawiają się też coraz częściej żądania wystąpienia z Unii Europejskiej. Politycy brytyjscy z rządzącej Partii Konserwatywnej wezwali premiera Davida Camerona do przygotowania ustawy umożliwiającej przeprowadzenie w 2017 roku referendum dotyczącym pozostania Wielkiej Brytanii w strukturach brukselskich. Sam Cameron zażądał w styczniu br. głębokiej reformy UE i poddania nowej konstrukcji Unii, szanującej różnice narodowe, kontroli parlamentów krajowych:
„Rozczarowanie Brytyjczyków jest najwyższe w historii. Ludzie uważają, ze Unia zmierza w kierunku, którego nie akceptują. Że za bardzo ingeruje w ich życie poprzez bezsensowne regulacje. Nie może być tak, że w Brukseli podejmuje się decyzje o długości czasu pracy lekarzy w Wielkiej Brytanii”
– wyliczał.
Były prezydent Czech i eurosceptyk, Vaclav Klaus, w swojej najnowszej książce wezwał swój kraj do wyjścia z UE, gdyż ta coraz bardziej ingeruje w wewnętrzną politykę państw członkowskich, łamiąc ich wolność i suwerenność tak jak przed laty robiła to Moskwa. Ale nie tylko były lider ODS dostrzega takie podobieństwa. Znany sowiecki dysydent, Władimir Bukowski, nazywa wprost strukturę brukselską „Unią sowiecką”. Nie bez powodu, gdyż jak przekonuje idea tzw. wspólnej Europy była wspólnym pomysłem Gorbaczowa i przywódców europejskiej lewicy. Tak mówił w marcu 2006 roku w Parlamencie Europejskim:
„W 1992 roku miałem bezprecedensową okazję wglądu w tajne dokumenty Politbiura i Komitetu Centralnego, które utajnione są do dziś. Dokumenty te wskazują bardzo wyraźnie na to, że cała idea przetworzenia wspólnego rynku europejskiego w państwo federalne została uzgodniona pomiędzy lewicowymi partiami europejskimi i Moskwą jako wspólny projekt, który Gorbaczow w 1988-89 roku nazywał „wspólnym domem europejskim”. Pomysł ten był bardzo prosty. Po raz pierwszy zaczęto o nim mówić w 1985-86 roku, kiedy włoscy komuniści, a potem również niemieccy socjaldemokraci, odwiedzili Gorbaczowa. Skarżyli się oni, że zmiany w świecie, szczególnie po tym, jak p. Thatcher wprowadziła prywatyzację i liberalizowała gospodarkę, zagrażały osiągnięciom (jak to nazywali) całych pokoleń socjalistów i socjaldemokratów. Zmiany te stanowiły zagrożenie odwrócenia całej sytuacji. Dlatego też jedynym sposobem przetrzymania tego szturmu dzikiego kapitalizmu (jak go nazywali) było wprowadzenie tych samych celów socjalistycznych we wszystkich krajach naraz.”
Tego typu głosy rzadko przebijają się nad Wisłą do opinii publicznej, jeśli już to są publikowane w prasie prawicowej, a książki pokazujące patologie Unii Europejskiej wydają małe wydawnictwa. A przecież tacy politycy i analitycy jak Klaus i Bukowski mówią prawdę. Lekcję pozbawiania nas suwerenności przerabialiśmy, podobnie jak inne demoludy, przez z górą czterdzieści lat, gdy polityka i gospodarka w ramach Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, była podporządkowana interesom sowieckim i to z Kremla szły dyrektywy czego i ile można produkować i ile należy oddać na Wschód. Teraz mechanizm jest ten sam, zmieniły się tylko kierunki geograficzne. I podporządkowania obcym interesom nie ukryją nawet najbardziej hurraoptymistyczne informacje rządu Donalda Tuska i jego poprzedników, ile to nam ta Unia wspaniałomyślnie dała na autostrady. Ile dała to dała, tylko nikt nie powie ile więcej za to wzięła.