Miejsce w szeregu
Ma być „więcej Europy w Europie”, a „każdy, kto chce więcej Europy musi zaakceptować to, iż niektóre zadania będą przekazane innym podmiotom”. Taką wizję Unii Europejskiej przedstawiła kilka dni temu Angela Merkel, podczas inaugurującego jej trzecią kadencję na stanowisku kanclerza Niemiec wystąpienia w Bundestagu. Priorytetem rządu Merkel w polityce unijnej będzie lobbowanie na rzecz wprowadzenia ściślejszego nadzoru polityki gospodarczej poszczególnych państw członkowskich, gdyż „Niemcy tylko wtedy będą silne, gdy Europa się wzmocni”.
Po raz kolejny Merkel pokazuje kto sprawuje realne rządy w Unii. Niemcy chcą bowiem nie tylko kontrolować budżety poszczególnych państw UE, ale także mieć nadzór na całą ich gospodarką. Nowa-stara kanclerz opowiedziała się np. za systemem „wiążących umów” pomiędzy rządami państw członkowskich a Komisją Europejską, ramieniem wykonawczym UE. Komisja miałaby określać reformy strukturalne, jakie powinny przeprowadzić dane kraje. W zamian za rezygnację z suwerenności Niemcy obiecują pewną formę pomocy finansowej w razie poważnych kłopotów.
Cała władza w UE w ręce Niemiec. Do zrealizowania tego celu „niemiecka queen”, jak Merkel nazywa część prasy, dąży z żelazną konsekwencją budując federalną Europę na wzór Republiki Federalnej Niemiec. Wizje Merkel można chyba też uznać za zaadaptowaną na współczesny grunt koncepcję Mitteleuropy, rozpropagowaną w 1915 roku przez Friedricha Naumanna. Według niej Niemcy miały podporządkować politycznie i gospodarczo Europę Środkową, a organizacja ekonomiczna miała opierać się na dominacji Niemiec, które miały narzucić szereg korzystnych dla siebie umów ekonomicznych z podległymi im satelickimi państwami takimi jak Ukraina czy Polska.
Warto też przypomnieć, że 9 września 1914 roku pruski kanclerz Bethmann Hollweg za główny cel I wojny światowej uznał
„zabezpieczenie Rzeszy Niemieckiej od zachodu i od wschodu na tak długo, jak tylko da się pomyśleć. (…) Należy osiągnąć ustanowienie środkowoeuropejskiego związku gospodarczego drogą wspólnych układów celnych, obejmujących Francję, Belgię, Holandię, Danię, Austro-Węgry, Polskę, oraz ewentualnie także Włochy, Szwecję i Norwegię. Związek ten, wprawdzie bez wspólnej konstytucyjnej nadbudowy i przy zachowaniu zewnętrznej równości swoich członków, ale faktycznie pod niemieckim kierownictwem, będzie musiał utrwalić panowanie gospodarcze (wirtschafliche Vorherrschaft) Niemiec nad środkową Europą".
Czyż nie brzmi to znajomo? Tylko czasy i środki inne...
Niemcy w urzeczywistnieniu swoich planów mogą napotkać jedną przeszkodę. W wielu krajach Unii coraz większą popularnością cieszą się partie eurosceptyczne, które mogą odnieść sukces w eurowyborach i stworzyć najbardziej antyunijny, a więc de facto i antyniemiecki w dziejach UE, Parlament Europejski.
Ze strony Polski taka niespodzianka nie zagraża. Antyunijna opozycja nie ma nic do powiedzenia, Berlin może zawsze liczyć na swoich zaufanych zauszników takich jak tandem Tusk-Sikorski, a główne partie opozycyjne też nie wychodzą przed niemiecki szereg. Merkel chyba ręce same składały się do braw, gdy dowiedziała się, jak to polski minister spraw zagranicznych podczas „hołdu berlińskiego” w listopadzie 2011 roku na forum Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej popierał likwidację suwerenności własnego kraju przedstawiając wizję UE jako federacji, rzecz jasna pod berłem Berlina, w której państwa członkowskie miałyby mieć tyle autonomii, ile mają stany USA.
Na proniemiecki zwrot w polityce zagranicznej rządu Platformy i niebezpieczne dla Polski odwrócenie sojuszy zwracał uwagę już w 2009 roku Jan Rokita w jednym z wywiadów w „Rzeczpospolitej”. Teraz widzimy na jakie zaufanie Merkel zapracował Donald Tusk. Jak poinformował 20 grudnia portal niemieckiego tygodnika „Der Spiegel”, niemiecka kanclerz sonduje czy byłby on gotów kandydować na przewodniczącego Komisji Europejskiej i ma z nim rozmawiać na ten temat. Co prawda czołowym kandydatem frakcji chadeków w PE wydaje się być były wieloletni premier Luksemburga i były szef eurogrupy Jean Claude Juncker, jednak Merkel opowiada się za Tuskiem. Jak pisze „Der Spiegel” byłby on „zdaniem wielu obserwatorów łatwiejszy we współżyciu niż nadzwyczaj pewny siebie Juncker”.