O starzejącym się rynku i traderze, który widział już lepsze czasy
Ogrzawszy swe zmarznięte stopy przy kominku i poprawiwszy sobie nastrój niezliczonymi kieliszkami „świątecznej” wódki (pamiętacie, że nie piję eggnog), miałem wystarczająco dużo okazji, by zastanowić się nie tylko nad tym, co dla mnie oznaczał ten rok, ale również przyjrzeć się wydarzeniom ostatnich 20 lat. To właśnie ta pora roku, czyż nie? A dlaczego akurat 20 lat? Cóż, po prostu właśnie tyle czasu uczestniczę w grze zwanej foreksem. Tak naprawdę już tylko parę dni pozostało do 20. rocznicy mojego debiutu na rynku.
Wszystko zaczęło się dawno, dawno temu, gdy dość przypadkowo trafiłem na stanowisko dealera-praktykanta w zespole ds. transakcji na rynku międzybankowym w dziale finansowym pewnej firmy. W tamtych czasach zatrudnieni na takich pozycjach nazywali siebie „stajennymi”. Podobnie jak młodzi ludzie rozpoczynający karierę na wyścigach od stajni – czy to ambitni dżokeje, czy trenerzy – wszyscy startowali z tego samego miejsca: z dołu. Nie inaczej było w przypadku niżej podpisanego. Oczekiwano ode mnie, że będę wszystko wiedział już drugiego dnia, i to na wylot. Jak możecie sobie wyobrazić, nikomu nie przychodzi to tak szybko, a zatem krzywa uczenia się była dosyć stroma. Ale niezależnie od tego, ile godzin nad tym przesiedziałem i jaki wycisk dostałem (a było wiele i jednego, i drugiego), zakochałem się w tym rynku, a szczególnie w foreksie. Ten jego dynamizm, szarpiąca nerwy żywiołowość, czy też zdolność do przynoszenia natychmiastowej gratyfikacji i równie szybkich rozczarowań, druzgocących twoje ego - wszystko to, i nie tylko to, przyciągnęło moją uwagę i na dobre ją przykuło. Każdy dzień był inny niż poprzedni, a szansa wybicia się dzięki zgromadzonej wiedzy i doświadczeniu była dla mnie zbyt fascynująca, bym kiedykolwiek rozważał jakiś inny zawód.
Zdaję sobie w tej chwili sprawę, że wszystko to brzmi jak notka reklamowa na broszurce uniwersyteckich dni kariery, zachęcająca, by zaprzedać swą duszę i poświęcić młodość na pościg za sławą i bogactwem w świecie finansjery. Ale naprawdę, tak właśnie było. Chociaż oczywiście nie wszystko wyglądało tak wspaniale, jak się to teraz wydaje. Sytuacja ulegała zmianom, tak samo rynek. Gdy dostałem już wszystkie „belki” i stałem się wykwalifikowanym traderem (jakieś dziewięć miesięcy po rozpoczęciu całej przygody), bardzo szybko dane mi było posmakować, co to znaczy prowadzić księgę zleceń samodzielnie. Nagle okazało się, że jestem ODPOWIEDZIALNY, co było przerażające i fascynujące zarazem. Musiałem zarządzać ryzykiem, generować właściwe wskaźniki zysku do straty i udowadniać (codziennie), dlaczego nadal powinni mi pozwalać robić to, co robię. Spływało to po mnie jak po kaczce! Cóż, tak bez tej brawury to na początku było to trochę straszne, ale wkrótce się przyzwyczaiłem.
Najciekawsze było chyba to, że mniej więcej w tym samym czasie, gdy wręczono mi lejce, bym samemu zarządzał zleceniami, trader odpowiedzialny za mój mentoring zaczął się bardzo negatywnie wypowiadać o sytuacji na rynku. Krótko mówiąc, odtąd niemal codziennie słyszałem od niego, że ten rynek jest martwy. Zupełnie skończony. Że to już nie ta sama gra, co kiedyś, gdy zaczynał karierę, i z pewnością nie to, co było u jej szczytu. A koleś miał 31 lat! Ale był nieustępliwy: nie ma przepływów, płynność jest tragiczna, rynek zachowuje się irracjonalnie, itd. Wolałem w dużej mierze ignorować te narzekania, sądząc, że jest on po prostu nadęty i może powinien zastanowić się nad zmianą zawodu. W końcu rynek istniał już od lat, a jego koniec z pewnością nie był tak bliski. A przede wszystkim, ja dopiero zaczynałem! Uważałem jego odosobnione sentymenty zwyczajnie za rezerwę kogoś, kto powinien robić coś innego. Ale to również wkrótce się zmieniło, gdyż z drugiej strony także wielu ludzi z działów sprzedaży, z którymi rozmawialiśmy (trzeba przyznać, po kilku napojach dla dorosłych) ochoczo stwierdzało to samo, co mój mentor. Gra się zmienia, staje się coraz trudniejsza i całkiem szczerze, cała ta klasa aktywów zasadniczo ledwo dyszy. Bardzo zachęcające, gdy jest się na początku – zdawałoby się wymarzonej – kariery.
Wkrótce potem jeden po drugim spadły na rynek kryzysy finansowe: historia z Azją z 1997 r., niewypłacalność Rosji czy Argentyny w 1998 r., czy całe mnóstwo innych mini-cyklonów, które dotykały traderów i pustoszyły ich księgi. Jednak w szerszej perspektywie rynki wydawały się zasadniczo odporne i chociaż gdy wybuchały rzeczone kryzysy, odnotowywano dość przygnębiające tąpnięcia, to jednak potem szybko następowały odbicia. Ja przynajmniej nie widziałem nadciągającej śmierci rynku walutowego, którą wszyscy tak autorytatywnie wieszczyli. Zdążyłem już wtedy awansować i nie pracowałem w dziale finansowym, ale przyszło mi grać z „dużymi chłopcami”. Tak, to była ta niezwykle pożądana kraina największych światowych banków. Po tamtej stronie barykady sytuacja oczywiście wyglądała inaczej, liczby były większe, podobnie jak nasze ego i napady szału. Ale ponieważ coraz więcej było „spokojnych" dni, wydawało się, że życie jakoś toczy się dalej, a ja przynajmniej nie przewidywałem, by świat miał się wkrótce skończyć. Banki zajmowały się przenoszeniem centrów operacyjnych z Sydney do Singapuru, by następnie równie szybko sprowadzić je z powrotem. Nic więcej, jak tylko „gra w gorące krzesła” dla agentów nieruchomości, ale z pewnością nic, co by miało większy wpływ na szerzej pojęty rynek.
Po co ta lekcja historii i (dla niektórych) raczej niepotrzebne szczegóły na temat początków mojej kariery? Cóż, są Święta, w kominku buzuje ogień, a w żyłach pulsuje wódka. Sporo wódki. Ale do rzeczy – wszystko to dlatego, że wreszcie, po 20 latach zajmowania się tym zawodowo, być może osobiście zaczynam się skłaniać do przekonania, że rynek walutowy jako klasa aktywów dożywa swych ostatnich dni. Taak... Nie zrozumcie mnie źle: nie jestem zdania, byśmy teraz mieli porzucić nasz zawód. Chodzi o to, że złowieszcze pismo już na zbyt wiele sposobów pojawia się na ścianie. Jako jasne, połyskujące neony. Aż do tej pory rynek walutowy zawsze znajdował sposób, by się odbić. Wcześniej czy później, jednak wracał do łask, a najlepszym przykładem jest to, co działo się po katastrofie z 2008 r. Gdy wszyscy inni inwestorzy zbyt się obawiali wchodzić w jakąkolwiek klasę aktywów, foreks jaśniał niczym promień nadziei, pierwszy feniks powstały z popiołów. Jest naturalnie zrozumiałe, że jeśli chce się prowadzić handel międzynarodowy, potrzebne będą w tym celu różne waluty. Proste.
Teraz jednak sytuacja wydaje się zupełnie inna. Ostatni rok pokazał, jak szybko może się zmieniać zainteresowanie inwestorów walutami. W tym roku najmocniej błyszczały akcje i nawet niedawne ograniczenie luzowania ilościowego nie odebrało blasku ich fantastycznym wynikom. Przy zwrotach na poziomie ok. 25% na plus, ten rok będzie trudny do pobicia, a wyniki w dużej mierze układały się wzdłuż linii prostej. Wiadomość o zamknięciu takich firm jak FX Concepts, najbardziej znanych funduszy opartych na rynku walutowym i działających na rynku od 34 lat, nie jest dobra, ani też nie jest zaskakująca. Nie powinny również dziwić niedawne raporty BIS pokazujące, jak bardzo zmalała wielkość aktywów zarządzanych przez fundusze foreksowe. Ogólny wolumen obrotów na rynku walutowym jest najniższy od lat. Mamy gorszące śledztwa w sprawie korupcji i manipulowania cenami. Można tak wyliczać w nieskończoność. To dlatego rynek po prostu spowalnia.
Tak, nie pierwszy raz tak się dzieje. Więc dlaczego teraz jest inaczej? Ponieważ ja przynajmniej nie widzę na horyzoncie nic, co by mogło odmienić sytuację lub stanowić choćby katalizator tych zmian. Nie jest to próba szerzenia paniki, ani przebiegły plan, by komuś popsuć świąteczny nastrój. To po prostu spostrzeżenie kogoś, kto zajmuje się tym od bardzo, bardzo dawna. Rozwiązanie? Nie jestem pewien, czy istnieje, poza cierpliwością i wytrwałością. Ochrona kapitału i właściwe zarządzanie ryzykiem to z pewnością zdrowe punkty wyjścia.
Jednak ten okres Bożego Narodzenia i Nowego Roku jest piękny dlatego, że można na chwilę się zdystansować, odpocząć, odmłodnieć i powrócić silnym i pełnym wigoru, by rozpocząć 2014 rok. Ostatni rok był ciężki, ale w żadnym wypadku nie było to coś, co może lub powinno nas zabić. I z tym oto akcentem rozpocznijmy kolejny rozdział naszej historii.
A teraz, gdzie to ja postawiłem moją wódkę...